Wróciłyśmy.
Horror. No niestety. Ciężko mi się pisze, bo mam jeden palec nieczynny - Mysza przedziurawiła mi opuszkę na wylot, paznokieć też jej się udało

Krew mi leciała jak z prosiaka, mdlałam z bólu i duchoty.
Ale nie o mnie. Najpierw ekg, mimo wielkich prostestów Myszy udało się zrobić, wyszło dobrze. Potem zakładanie wenflonu. Trzy osoby trzymały Myszę, czwarta się wkłuwała. Na przednich łapach Mysza ma zrosty po dużej ilości kroplówek i pobierań krwi. Przy pierwszym podejściu do tylnej łapy zostałam przez nią wyeliminowana, w końcu Jagielski musiał wkroczyć do akcji. Udało się, ale Myszę kłuto chyba z pięć razy zanim osiągnięto sukces.
Potem kroplówka. Półtorej godziny musiałam utrzymywać Myszę w pozycji na boku, a nie było to proste. Pierwsza godzina to żelazny uścisk z mojej strony, potem wreszcie Mysza się rozluźniła i mogłam ją tylko lekko trzymać i drapać po brzuszku. Co jakiś czas Jagielski podchodził i wpuszczał truciznę w wenflon - na jego widok następowała pełna mobilizacja, warczenie i wrzaski. Na koniec Mysza popisowo zaczęła zgrzytać, więc jeszcze dostała metoclopramid w tyłek, żeby zahamować ewentualne wymioty. Aha - zdejmowanie wenflonu to kolejna trauma, jedna z dziewczyn tech-wet odniosła lekkie rany.
A w tzw. międzyczasie rozszalała się burza, więc spędziłyśmy upojną godzinę w poczekalni czekając na taksówkę. Która nie przyjechała. Na szczęście udało mi się zatrzymać jakąś inną i wróciłyśmy. Po czterech godzinach od wyjścia z domu.
Mysza nabuzowana, od adrenaliny aż kipi, łazi po domu i nie może sobie znaleźć miejsca. A ja czekam co będzie. I wciąż nie wiem, czy fundowanie jej takiej traumy co trzy tygodnie ma sens
Niestety, Mysza nie powinna dostawać głupiego jasia. Pytałam, ale przy jej stanie jest to ryzykowne. A podobno są koty zachowujące się jeszcze gorzej
