» Śro maja 14, 2008 7:22
Tymek był ze mną prawie 9 lat. Trafił przez bydgoskich Animalsów strasznie chory: nic nie widzial, zajęte płuca, tasiemic, glisty. Niemal codzinnie z kotem za pazuchą jeździłam do odległej kliniku przez wiele miesięcy. Zawsze był przy mnie, chodził z nosem przy mojej nodze, krok w krok za mną. Udało się, widział niewiele, ale nauczył się te resztki wykorzystywać. Doskonale łapał muchy, aportował kulki z gazety. Potem doszła kamica szczawianowa i musiał mieć wyszytą cewkę, a po kilku latach - przewlekły nieżyt oskrzeli, coś w rodzaju astmy. Dziwne, bo odkąd zaczęły się problemy z wątrobą, przestał kaszleć i świstać przy oddychaniu. Zawsze był obok, stanowiłam dla niego ostoję. Tolerował inne koty, a gdy przychodziły, zanim je poznał, układał się przy mnie. Był tam gdzie ja, lubił towarzyszyć w domowych czynnościach. Zawsze czekał na mnie w drzwiach, gdy wracałam. Nigdy nikogo nie pacnął łapą z pazurkami, tylko chwytał delikatnie ząbkami, puszczającą na słowo "oj!" Uwielbiał być oklepywany z całej siły i czesany twardą szczotką z dziczej szczeciny. Z Martyskiem gonił się po domu i oboje robili przy tym dużo hałasu. Lubił takie mocne bodźce. Piotr nosił go na rękach, by mógł łapać muchy w powietrzu. Załatwiał się do otworu w umywalce, kupkę robił na włożony do kuwety kawałek papieru. Lubił jeść i nigdy nie kaprysił. Miał swoje metody zwracania na siebie uwagi: najpierw wyrzucał gazety spod stołu, potem książki z półek, a gdy reagowałam, biegł do przedpokoju, ostrzył pazurki na pniu, patrząc na mnie, bym go chwaliła i udawał się w róg kuchni, siadał, czekał aż z wysokości spłynie jego miska. Wszystko, co robił, było takie delikatniejsze: i udeptywanie kocyka i bieganie po domu i zabawy. Maybiego przyjął dobrze, choć z dystansem. Potrafił się obronić, ale i uciec. Na działce, gdzie już teraz zawsze będzie z nami, bawił się goniąc listki w zasięgu mojego wzroku, co chwilę upewniając się, czy jestem. Gdy robiło się ciemno, wołal mnie i ruszliśmy w trasę, oprowadzał mnie po terenie a potem "polował" na rodzinnego Kacyka, który przez to, że jest w większości biały, był dobrze dla niego widoczny. Kidyś nie zobaczył wilczura Saby leżącego na naszym tarasie. Wszedł jej na ogon i zaczął obwąchiwać. Zmartwieliśmy. Saba, nie rusz kotka, bo pójdziesz do swjego domu, powiedzieliśmy spokojnie (co było dla niej największa karą) i ona odwróciła głowę spoglądając w niebo, jakby mówiła, że przecież tu nie mam żadneho kota, a Tymek majstatycznie przemaszerował przed nią. Jak chciał coś zobaczyć, bo czasami robił wszystko na pamięć, to tak fajnie poruszał główką z góry w dół, by zrekompensować ubytki w polu widznia. Oczka wydawały się lazurowo niebieskie, ale w częściach zdrowych były brązowe. Meble poustawiałam tak, by mógł wchodzić na parapet-blat w kuchni i leżał sobie tam, interesując się odgłosami, wypatrując szczekających psów uwiązanych przed sklepem. Czasem "uciekał" mi na klatkę schdową i wchodził lub schodził po schodach badając łapką ich wysokość. Potrafił ukraść coś do jedzenia, ale robił to tak wolno, w przekomiczny sposób, że mu pozwaliśmy, by miał satysfakcję, że jest sprytnym kotem. Ostatnie tygodnie byłam cały czas z nim, bałam się wyjść choćby na chwilę, bałam się, że nie będę wiedziała, kiedy trzeba mu pomóc odejść. Wiedziałam... Byliśmy razem do końca. Boli, ale mam poczucie wewnętrznego spokoju.
Dziękuję wszystkim, którzy nam pomagali i wspierali a teraz też są z nami!