Wreszcie spadł deszcz, uff. Znowu jest czym oddychać, mimo, że dalej bardzo ciepło.
Była też burza. Przez sen, nad ranem, wydawało mi się, że waliło jak diabli, ale jak się śpi i jest cisza, nawet niegroźne pomruki wydają się kataklizmem.
Koty były wczoraj bardzo nieszczęśliwe, Burek nawet aktywnie protestował, bo o 23 wszystkie zostały nieodwołalnie zamknięte w domu. Zaczęło się bowiem potężnie błyskać. Nie miałam zamiaru potem się martwić, czy Zosia, Femcia i Felut, przestraszone piorunem, przybiegną do domu, czy będą się bać gdzieś na zewnątrz. Burek został areszotowany na zasadach solidarności społecznej: jak wszyscy to wszyscy, babcia też. Na Burku albowiem pioruny, ulewy i gradobicie żadnego wrażenia nie robią. Przeciwnie, z zainteresowaniem ogląda jaśniejące co chwilę niebo.
Od wczoraj jestem wsiową cyklistką. Dostałam rower do jeżdżenia po leśnych ostępach. Rower nie jest przystosowany do poruszania się w ruchu drogowym, zatem pojedyncze wyjazdy do sklepu będą obarczone ryzykiem i dużą ostrożnością. Na szczęście daleko nie mam.
Skąd zapędy przełajowe zimą (biegówki narty też mam) i latem? Uznałam, że mając takie warunki i okoliczności przyrody, katowanie się w klimatyzowanych salach klubów fitnessowych jest pozbawione sensu, jeśli dokoła własnego domu ma się lasy i bezdroża.
Muszę jednak zacząć od podstaw w budowaniu kondycji. Wczoraj po przejechaniu 2 kilometrów wymiękłam, a planuję w weekendy minimum godzinkę rekreacji, w tygodniu 30-40 minut.
Cóż, trzeba się bronić przed skradającym się starczym strzykaniem w kościach
