A, wygadam się Wam, a co tam. Strasznie się dzisiaj wściekłam.... Wiecie, że współpracuję z pewną fundacją - bardziej stowarzyszeniem kocim. Mam tam jedną przyjazną duszę, która zawsze - o każdej porze dnia i nocy, oferuje pomoc, gdyby było trzeba. Dzięki niej też mam kociaki, a zależy mi na tym, by pomagać kociątkom. Nie ma już w okolicy innych fundacji. Jelenia to nie Wrocław ani nie Warszawa... Niestety ta moja dobra dusza współprowadzi to stowarzyszenie z dwiema innymi kobietami, które... no nie pojmuję. Zamiast docenić to, co robię, mają wiecznie o wszystko pretensje. Dziś poszło o to, że kupuję mleko drogie, i że powinnam karmić jakimś tanim badziewiem. I że smoczki mam drogie (z żadnego innego ani Orfiś ani Trabancik nie chcieli pić). Bo za to można kupić wór karmy dla kotów działkowych, a nie tam odkarmiać oseski. A ja sama kupowałam to mleko i te smoczki, więc zupełnie nie rozumiem, o co chodzi....?

Zazdrość..? Bo naprawdę nie pojmuję...
Poprzednio poszło o to, że ja mam surowicę w domu przeciw panleukopenii, i zachęcałam je, by też się złożyły i miały - bo gdy kociak jest chory, to trzeba działać natychmiast. A te dwie wolały skazać kociaki na śmierć, niż założyć zrzutkę.
No nie pojmuję, jak babcię kocham - nie pojmuję. To jaki jest sens pomagania? W sumie i tak głównie sama zawsze żywię kociaki, nawet te, co mam od nich. Jedyne co, to korzystam z weterynarza, za co rachunek idzie na konto stowarzyszenia. I to też nie za każdym razem, bo czasem sama płacę. Wkurzyłam się, no. Dlatego Trabancika i Toyotkę sama odchowam, ale za to tak, jak chcę i jak im służy... Ech...