wprowadził się do mnie maluszek co prawda, ale nie miałam (i w dalszym ciągu nie mam) prawie wcale sprzętów na które mógłby włazic, albo durnostojek, które mógłby spychać, ale i tak nie obyło sie bez strat i przynajmniej nauczyłam się nie zostawiac niczego cennego, delikatnego albo zagrażającego jednemu z dziewięciu kocich żyć na wierzchu i utykam albo przykrywam
kwiatków też dużo nie miałam, dopiero zaczynałam się zakwiacać, ale ta koncepcja zagospodarowywania przestrzeni szybko wzięła w łeb, bo kot:
- zagryzł fitonię
- notorycznie zrzucał guzmanię, aż się jej liście łamały, musiałam wynieść do zamykanej na klucz pracowni,
ale tam zapomniałam podlewać...
- uszkadzał kalanchoe
- przewracał bambusy w wąskich wazonikach i zmarniały zanim zdążyłam je wysadzić (i dobrez, bo w doniczce pewnie połamałby je usiłując mi udowodnić, że pieńki o średnicy 2 cm utrzymają kocie cielsko...

)
najbardziej mi żal kwiatów ciętych, bo nie mogę sobie niczego wstawić do wazonu

a już napewno zapomnieć o moich ulubionych tulipanach...
a gdy próbowałam zwierze podejśc podstępem i stosowałam łebki goździków pływające w szklanych naczynkach, to mi skubaniec wyławiał i jak mysze nosił w pysku po mieszkaniu...
na razie nie dorwała się tylko do wiszącej u karnisza jemioły, czekam kiedy pod moją nieobecność wpadnie na pomysł ustawienia krzeseł jedno na drugim...
