MariaD pisze:Jesooo, wyrasta Ci zarąbisty maminsynek
Mięso na miseczkę i niech się męczy.
Daj mu jeszcze tydzień smoczka a potem...
Mleko na miseczkę i umoczyć delikatnie ryjek w mleku. Smoka będzie ssać do pełnoletności?
Heh, mięso skrobane to on wsysa z spodeczka. Fakt, męczy się przy tym, ale ile w tym zapału

Albo wygryza razem z palcami mojej mamy
Mleko na miseczce jest ignorowane.
A ja właśnie siadłam cała rozemocjonowana.
Może zresztą opowiem od początku... Rano w robocie - nowinka o audycie. Panika.
Potem sprint do domu, bo trzeba z panienkami jechać. Pakowanie na szczęście poszło sprawnie, nikt mi dziewczynek nie nakarmił przez przypadek itp. Doktor też się zjawił w porę, ululaliśmy kiciunie, mam dwie godziny spokoju, a raczej konwersacji z pewną miła panią, która mi w transporcie pomogła. Ufff...
Jedziemy już po panienki - telefon z domu. Słyszę w tle, że Huan szaleje, płacze... Domaga się wyjścia. Ten pies jest namolny, ale wyjście to kwestia, która nie podlega dyskusji - jak prosi, to znaczy, że naprawdę musi. Mama w panice, ale nie, nie wyjdzie z nim, nawet na kompost pod domem. Nie, bo nie. Nie czuje się dość silna, by to zrobić. Co najwyżej, jak się zaraz nie zjawię, będę sprzątać.
Tja...

Jadę właśnie po odbiór kotek, muszę pogwarzyć z lekarzem, mam parę kilometrów jeszcze do jego gabinetu, a po drodze skrzyżowania z ulicami, które w piątkowe południe są bardziej niż zatkane. Jakby tego było mało, to od lekarza do domu też jest spory, naprawdę spory kawałek, a ulice, którymi trzeba jechać to o tej porze megakorek.
Odbieram kotki. Wybudzone, tylko Tośka się ślini. Co jest? Reakcja na leki. Mogą jeszcze być inne atrakcje. Ataki.
No i były - pierwszy atak, gdy już byłyśmy kawałek od gabinetu. Potem drugi. zanim pierwszy się skończył, już wyciągnęłam transporter z tylnego siedzenia (dobrze, że policji nie było w okolicy

), przy drugim już miałam telefon przy uchu i doktora na linii. Pani za kierownicą spanikowana, pyta co robić. Doktor spokojnie mówi, że na razie nic, że to będzie jeszcze jeden, dwa i przejdzie.
Oki, jedziemy dalej.
Wpadam do domu - mama w pełnej histerii, pies też. Zostawiłam transportówki, poleciałam z psem. Oj, potrzebował biedak, potrzebował...
Powrót - obiad na chybcika, bo cały czas stres, co z Tośką. Ataki przeszły, nie ma co panikować, ale...
Hela płacze, Minnie rzyga, Missy tylko zaryła się w ręcznik i śpi.
Mama wypuszcza Helę z transportówki, Minnie już wypuszczona wcześniej, bo musiałam oddać pożyczkę. Ja kursuję kuchnia - łazienka - pokój. Sprzątanie, zmywanie, doglądanie co u dziewczyn.
Mama, okazuje się, ma dość siły, by iść do ogródka. OK, najwyższy czas. Za to ja muszę pogodzić jej przygotowania z karmieniem Księciunia i pilnowaniem, by mi się w to Huan nie władował. Psisko stanowczo ma za dużo entuzjazmu.
I wreszcie najgorsze. Okazało się, że ktoś wyjął zabezpieczenia dookoła pralki.
Właśnie zaciągnęłam pralkę na miejsce, po tym, jak już wyciągnęłam stamtąd Helcię.
Siedzi w transportówce. Może płakać, ale drugi raz jej nie pozwolę tam wleźć.
Chwila z herbatą i biegnę z Huanem - zbliża się pora jego wieczornej przebieżki...
Jak mi po powrocie każą podać kolację, to chyba się wkurzę.
A nie, nie wkurzę. Grzecznie podam, bo mama będzie padnięta.
