To były chyba ostatnie zdjęcia Krulisia na moim parapecie.
Panna dziś się przeprowadziła.
Oczywiście "na próbę".
Poranne łowy na kruliki polegały na wrzuceniu do gułagu plastra krakowskiej suchej i szybkim zamknięciu drzwi.
Kiedy panna zorientowała się, że to był ohydny podstęp nawet nie pożarła krakowskiej.
Wbiła się biedulinka w kąt i zapadła w traumę.
Kiedy przybyła na odsiecz Aleba nawet nie uciekała za bardzo.
Prawie od pierwszego podejścia została zapakowana do transportera.
W drodze nawet nie zapłakała. No, dobra - transporter był przykryty kocykiem.
W nowej destynacji wstawiłyśmy go do pokoju już bez kocyka.
Kruliś rozdarł japę, że jest mu bardzo, bardzo, bardzo źle na świecie.
Rezydentka ułożyła się wygodnie w odległości metra i obserwowała ki diabeł.
Kiedy ucichło rozpaczliwe zawodzenie otworzyłam transporter.
Pozostałe trzy osoby (Aleba plus Nowi Ludzie) z zapartym tchem śledziły zza wieszaka w przedpokoju rozwój akcji.
Kruliś wylazł i poczłapał na Berlin. Nawet nie na ekstremalnie krótkich łapach.
Rezydentka za nim.
Kiedy odwrócił się do niej nosem, został ogulgotany.
Symbolicznie. Żeby sobie za dużo nie myślał.
No to wrócił do transportera i przyrósł do tylnej ścianki.
I tak został.
Rezydentka znów ułożyła się metr od transportera.
Po pewnym czasie stwierdziła, że nuuuudaaa i przyszła do ludzi do kuchni.
Byłam u Krulisia z dwoma pogadankami.
Ze tu kotów nie jedzą, że to dobre ludzie, a ta biało-czarna to fajna kumpela będzie...
Że będzie dobrze...
Nie wyglądało na to, że mi uwierzyła.
Biedny Kruliś.
Czuję się jak jakaś Iskariota
