Żeby nie było, że życie sam cukier leje bez umiaru, łzy szczęścia miesza szczodrze ze łzami rozpaczy. Czasem mam wrażenie, że desery dawkuje nader oszczędnie...
Od piątku doszli dwaj czarni chłopcy. Malutkie okruszki, chudziutkie, przestraszone i już okrutnie sponiewierane przez życie. Dziś lecę z obydwoma na cito do weta, bo drobniejszy jest bardzo, bardzo biedniutki...

Na zdjęciach widać, że jest dużo drobniejszy od brata. Wszystkie kosteczki mu sterczą, że ręce można pokaleczyć. Nie jest z nim dobrze...

Mały Franuś...
Większy - dzika dzicz straszna. Wzięty na ręce tuli się z całych sił, ale warczy i syczy. Żeby nie było. Jest w trochę lepszym stanie, ale jedzie do weta z bratem. Ludwiczek.
Do tego doszła zakatarzona Helenka. Kwintesencja czułości i miłości do człowieka. Wystarczy na nią spojrzeć, a zaczyna mruczeć. Pracowicie układa w legowisku swoje zabawki. Niczyja. Niepotrzebna.

