» Pt lip 11, 2008 18:44
Ranek wstał piękny, słońce zapaliło korony klonów rosnących tu i ówdzie między starymi, poważnymi dębami, zatańczyło złocistymi refleksami na parkowych ścieżkach, a spomiędzy gałęzi prześwitywało jaskrawo niebieskie niebo, zupełnie jakby wszystko dokoła szykowało się do jakiegoś święta…
- Czas żegnać jesień, Kleofasie – powiedziała malarka otulając się złoto-brązowym szalem.
Nad miastem przeciągał spóźniony klucz dzikich kaczek, a liście winobluszczu były czerwone niby leśne wino.
- Słyszałam wczoraj bębny – dodała i nagle wstała z fotela.
Spojrzałem na nią pytająco.
- Wybierzmy się pożegnać jesień – zaproponowała.
Zeszliśmy po drewnianych schodach i na dole ukryła mnie w fałdach swego szala.
- Dzień dobry – powiedział młody, jasnowłosy człowiek w mundurze.
Malarka uśmiechnęła się do niego.
- To komendant straży miejskiej – szepnęła w fałdy szala. – Strach pomyśleć, jak bardzo jest zakochany w mojej wnuczce.
Weszliśmy pomiędzy drzewa parku. Malarka postawiła mnie na ziemi i zaczęła rozglądać się za kolorowymi liśćmi.
Po chwili trzymała w dłoniach ogromny bukiet.
Zbieranie liści widać zmęczyło ją, bo na jedną chwilę przyłożyła dłoń do serca, ale zaraz na powrót uśmiechnęła się.
- Może powinniśmy wrócić do domu? – Zapytałem.
- Do domu? – Odpowiedziała. – W taki dzień? Czy wiesz, Kleofasie, że taki dzień może się już nie powtórzyć?
Miała radosną twarz, ale w jej słowach zabrzmiało coś, co przejęło mnie dreszczem. Znalem ją już na tyle dobrze, że wiedziałem, że wszelkie próby nakłonienia jej do powrotu do domu dadzą tyle, co nic, więc poszedłem za nią przez jesienny park na łąkę, gdzie pomiędzy trawami snuły się nitki babiego lata.
- Ot, i jak pięknie jest – powiedziała.
Zdjęła buciki i poszła ścieżką przed siebie, boso jak przed laty, w dzień, kiedy spotkałem ją po raz pierwszy.
Przystanęła przy miedzy, którą porastały kolczaste krzaki jeżyn i podała mi zerwany owoc.
Był lekko przejrzały i smakował niby leśne wino.
- Pamiętasz, Kleofasie leśne wino? – Zapytała chichocząc niby mała dziewczynka.
Skinąłem głową, ale trudno było mi zdobyć się na uśmiech – miałem wrażenie, że kolejny rozdział mojego życia zmierza ku końcowi.
Usiedliśmy pod lasem. U naszych stóp rozciągało się miasteczko, z dachami wyzłoconymi przez słońce, ze wstążeczkami dymów snującymi się z kominów z niebem tak błękitnym, jakby ktoś pomalował je niebieską farbką przechodzącym w zwały szarych chmur na wschodzie, gdzie rozciągała się przeklęta wieś.
Zaś ścieżką przecinającą łąkę biegł w podskokach mały, szary kształt.
- Kotka Tekli – wyjaśniła malarka. – Nieznośne, gadatliwe stworzenie.
- Wiem coś o tym – powiedziałem.
Szary kształt podskoczył w pogoni za motylem i znikł w trawie.
- Właściwie mogłabym ją namalować – zamyśliła się malarka, – ale obawiam się, że zrobiłaby się zupełnie niemożliwa.
Znalazłem w trawie kilka późnych poziomek, zebrałem je i podałem jej na szerokim liściu.
Miały w sobie jeszcze słodycz lata.
Malarka spojrzała w niebo.
Żeglujące po nim obłoki były srebrno-biale i lekkie jak puchy ostów fruwające dokoła.
- Często myślę o tym, co przychodzi potem – powiedziała zjadając ostatnią poziomkę.
Nad naszymi głowami przeleciał motyl o wystrzępionych skrzydłach.
Przysiadł na białej, puszystej głowie ostu i znieruchomiał.
- Dla takiego motyla lato to jest wieczność – powiedziała. – A my, ludzie, nawet nie zauważamy tej wieczności…
Z naszymi plecami szeleściły smukłe brzozy. Przypomniałem sobie czas, kiedy były jeszcze malutkimi, wiotkimi drzewkami, czas, kiedy siadywałem obok nich razem z Bazylim
Motyl złożył zniszczone skrzydła, niby kartki książki.
- I tak zamknęliśmy jesień – rzekła malarka. Wstała, założyła buciki i milcząc poszliśmy w stronę domu.
Pomyślałem, że chwila spędzona pod lasem była tak piękna, że aż coś zabolało mnie w sercu.
I nagle dotarło do mnie, że z pewnością się już nie powtórzy.
- Nie smuć się, Kleofasie – powiedziała malarka widząc, że uśmiech znikł z mojej twarzy. – Piękno już ma to do siebie, że boli…inaczej nie byłoby pięknem.
- I przemija – dodałem zrzucając z serca ciężar.
- Gdyby nie przemijało nie byłoby nic warte – poprawiła szal i pomachała mi na pożegnanie kolorowym bukietem.
Wróciłem do domu mając głowę pełną wspomnień, a oczy pełne jesiennych kolorów.
Wieczorem długo siedziałem przed domem paląc fajkę i sącząc powoli leśne wino. Nad moją głową płonęły blade, jesienne gwiazdy, a w głębi parku pohukiwała sowa.
Wróciłem za piec, kiedy moja rodzina pogrążona już była we śnie. Wyciągnąłem się na posłaniu i przymknąłem oczy.
We śnie, który przyszedł prawie natychmiast biegłem ogromną łąką a nade mną, niby kolorowy motyl leciała malarka trzymając bukiet kolorowych liści.
cdn

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!