Mama, ciocia obiecała, że nam opowie bajkę.
Ale ja nie wiem co to bajka.
I ja też.
I ja, i ja i my.
Bajka to jest cos, co się dobrze kończy, chociaż bywa zle.
A co to jest zle ?
Dobrze to jest jak jest ciepło, bezpiecznie i jak jest jedzenie.
A zle ?
No właśnie. A zle ?
Pffff, to nie SA sprawy dla dzieci.
To jak, chcecie ta bajkę ?
Bo poza szafą już zapada zmrok. Jeszcze na tle czarnej sosny pali się różowo japońska wiśnia, jeszcze żaby nie wystawiły z wody wyłupiastych oczu , ale już ciemnieje niebo i zapada przedwieczorna cisza. Bez pachnie – biały i fioletowy, o lampę tłucze się mała, biała ćma.
Ciotka wchodzi do szafy bezszelestnie, w swoich białych, aksamitnych pantofelkach.
Nad malutkimi łapkami zapalają się dwie pary żółtych oczu.
Ciocia, baaajkę.
Bajkę ! Bajkę !
No dobrze. Nie tak dawno temu, w małym domku za miastem mieszkał sobie duży Gruby Kot. Miała lśniące futerko i biały krawacik, długie białe wąsy i bardzo, bardzo kochał swoja panią. W jego pani tez bardzo go kochała.
Kot przychodził i zwijał się w kłębek, gdy szła spać i mruczał najpiękniej, jak umiał. A jej ręka zawsze jakoś tak układała się na kołdrze, żeby dotykać kociego futerka.
I tak sobie żyli i było im całkiem dobrze, aż pojawił się nie wiadomo skąd Duży. Duży może nie był taki zły, ale na łóżku nagle zabrakło miejsca dla Grubego Kota i zdarzało się, że Pani zapominała o kawałeczku rybki na podwieczorek.
Gruby Kot trącał głową nogę swej Pani i wtedy znowu robiło się dobrze.
Az pewnego dnia Duży zdecydował, że w domku jest za mało miejsca, i że jest za mało tego, co duzi nazywają pieniędzmi, i , że jeśli maja być szczęśliwi, to koniecznie muszą mieć więcej. Ale nic nie wskazywało, że w tym więcej było chociaż ciut miejsca dla Grubego Kota, który, ostatecznie, wcale nie był taki duży…
Pewnego dnia, gdy Duży położył na kuchennym stole dwie czerwone, cieniutkie książeczki Pani zaczęła najpierw płakać, a potem wyszła i trzasnęła drzwiami.
Gruby Kot potruchtał za nią i pozwolił, żeby przemoczyła mu futerko, chociaż wcale a wcale tego nie lubił. Bo tak naprawdę, zanim pojawił się Duży, jego Pani nigdy nie robiła takich rzeczy…
Od tego czasu, gdy Duży zaczynał rozmowę o tym, że jest mało, Gruby Kot wychodził niepostrzeżenie do ogrodu, gdzie słuchał brzęczenia muszek i śpiewu ptaków.
Pewnego dnia, z samego rana na podłodze pojawiły się duże brązowe pudełka, pełne sukienek i spódnic, bucików i apaszek. Duży Kot trącił łapa koraliki przycięte przez wieko pudełka, a jego Pani porwała go w ramiona i zmoczyła mu futerko tak bardzo, jak nigdy przedtem.
Gruby Kot uwolnił się z jej objęć i wyskoczył do ogrodu. Tam znalazł sobie wyjątkowo słoneczne miejsce i przymknął oczy. Ze snu obudził go warkot samochodu. Otworzył jedno oko, potem drugie, a potem zerwał się i zaczął biec tak szybko, na ile pozwalał mu gruby brzuszek i krótkie łapki. Biegł, a ogon powiewał za nim jak chorągiew.
Wypadł na ścieżkę i zatrzymał się na schodkach, brakowało mu tchu i wywiesił język jak pies.
I wtedy stał się cud. Brązowe pudelka pofrunęły do góry, wysypały się kolorowe sukienki i szaliki, a Pani podarła na drobne kawałeczki czerwoną książeczkę.
Duży fuczał i prychał, nawet chwycił Panią za ramię, ale wywinęła się mu zwinnie jak kotka.
Pani porwała Grubego Kota i mocno, mocno przytuliła do siebie. A Duży usłyszał, że wcale nie jest mało, że jest akurat w sam raz…dla Pani i dla Grubego Kota i odjechał, żeby mieć więcej.
Wieczorem, gdy na niebie pojawił się księżyc Pani i Gruby Kot długo, długo wpatrywali się w jego srebrną tarczę.
Liczyli gwiazdy, słuchali, jak śpiewa słowik, a potem zjedli kolację – Pani kubeczek jogurtu, a Gruby Kot kawalątko ryby.
A kiedy Pani zgasiła światło Gruby Kot ułożył się tak blisko jej twarz, że jego wąsy łaskotały ją w policzek.
I wcale nie było mało…było jeszcze tyle, tyle, tyle miejsca, czasu i wszystkiego, co jest potrzebne do szczęścia, że starczyłoby dla stu Grubych Kotów…
Ciocia…
Co, maluchu ?
To naprawdę było ?
Naprawdę, naprawdę. Zamykać oczka, pora spać. No, już, raz-dwa.
Wiesz, Triss, ludzie…
Wiem, trzeba po prostu trafić na swojego człowieka.
Za oknem odzywa się słowik – najpierw cicho, potem dwa trele głośniej. Ale na koncert jeszcze za wcześnie.