Dzisiaj, to ja też mam dość chorób.Widocznie gil w nosku Ilianka spowodowany był tym gronkowcem, dlatego się nie chciał leczyć. Więc herpeswirus nie jest winny w tym stopniu, w jakim był podejrzewany. Dobrze, że macie wycelowany antybiotyk, aczkolwiek walka z gronkowcem raczej nie jest prosta i wymaga świętej cierpliwości.
Życie wymaga świętej cierpliwości. Zwłaszcza w takiej rodzinie, w której każdy kolejny dzień wygląda, jak odcinek serialu sensacyjnego: nigdy nie wiadomo czym się zacznie, a zakończenie obowiązkowo zaskakuje.
Rano okazało się, że Zosia zostawiła zeszyt ćwiczeń i oczywistym miejscu i on nagle zniknął. Zdematerializował się bezpośrednio przed wyjściem do szkoły. Wszyscy, z obłędem w oczach, szukaliśmy Zosinej książki. Modlitwy do świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych, nie pomogły i diabeł ćwiczonka ogonem nakrył. W domu ich nie było, w szkolnej szafce też nie. Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że książkę przez przypadek spakowała do swojego tornistra Oliwka, która z Zosią siedzi w ławce, ale tego się nie dowiemy, bo ona odleciała dzisiaj z rodzicami do... Hiszpanii i wróci na rozdanie świadectw. To już trzecie ćwiczenia zgubione w tym roku! Problem polega na tym, że nie da się po prostu iść i kupić nowych, bo nie są dostępne w księgarni. Bo to uniwersalne książki, które małolaty otrzymały od naszego państwa. Za darmo. Dlatego są bezcenne i żeby zdobyć takowe, trzeba nawiązać czułe kontakty z wydawnictwem, co mi się już dwukrotnie zdarzało.
W dodatku Gustawek nie chciał jeść śniadania, a ja nie miałam zupełnie czasu faszerować go z rączki. Pomyślałam sobie, że pewnie najadł się nad ranem suchego jedzonka. Zostawiłam mu miskę z mięskiem, z nadzieją, że jak zgłodnieje, to zje.
Musiałam jednak zawieźć Pawła na Wolę do miasteczka drogowego przy Straży Miejskiej na Sołtyka 8/10 na egzamin praktyczny na kartę rowerową. Początek przewidziano na godzinę dziesiątą. Z Zielonej Białołęki to 21 km, które w godzinach porannego szczytu udało mi się pokonać w półtorej godziny. Koreczki były, więc więcej się stało, niż jechało. Na Trasie Toruńskiej, doprawdy, można się czasami poczuć, jak na parkingu. Wtedy dobrze jest sobie dokładnie przypomnieć czasy, kiedy nie miało się możliwości stania w korkach, z powodu braku samochodu. To bardzo usprawnia procesy hamowania nieprzyjemnych emocji. A jak się jeszcze posłucha radyjka, to w korku robi się przyjemnie. Na szczęście potomek zasnął po awiomarinie, więc nie miał okazji się wynudzić. Sam egzamin przebiegł błyskawicznie, zwłaszcza, że większość rodziców nie dowiozła dzieci, bo musieli pójść do pracy. Najpierw dzieci odbyły pielgrzymkę pieszą po wspomnianym miasteczku drogowym i wysłuchały słów pana ze straży miejskiej, a potem przez pięć minut przejechały się rowerami i już można było świętować sukces. Byle nie zbyt szumnie, bo należało dziecko odstawić do szkoły na resztę lekcji i szybciutko wrócić do domu, żeby cierpliwie oczekiwać na kuriera z paczką z zooplusa. Mamy żelazne zapasy pożywienia i znacznie lżejszy portfel.
Okazało się, że Gustawek potrzebuje jednak koniecznie zjeść z rączki. Inaczej odmawia spożycia czegokolwiek. Głodował kocina nad pełną miską.
Udało mi się dzisiaj samodzielnie wymienić żarówki w światłach stopu. Poprzednie zgasły na zawsze. Nie było łatwo rozkręcić, co trzeba, a jeszcze trudniej było złożyć te puzzle tak, żeby żaden nie pozostał niewykorzystany.
Julek kończy podstawówkę i chyba uświadomił sobie, że skoro dojrzewa, to wypadałoby się troszkę zbuntować. Na szczęście większa cześć tego przedstawienia mnie ominęła, bo byłam na zebraniu w szkole. Młody człowiek odczuwa emocje wielokrotnie silniej, niż dorosły, zwłaszcza, jeśli ma potrzebę częstego siedzenia przy grach komputerowych i frustrują go ścisłe limity, dozwalające grę w bardzo ograniczonym zakresie. Były spazmy i żale. Racjonalne argumenty zupełnie nie przemawiają do mózgu w okresie dojrzewania. Wykazałam zrozumienie, wspomniałam o przewidywanym czerwonym pasku (na świadectwie, nie na skórze) i powoli udało się załagodzić sytuację. Znów nie jestem wrogiem i tym razem udało mi się utrzymać pozycję kochającej mamy. Żebym sama nie tkwiła często przy komputerze, to chyba bym ten złom uzależniający młode umysły, wyniosła do elektrośmieci.
A jak sytuacja z Julkiem przestała wymagać natychmiastowego zaangażowania, do akcji włączył się Jego Puchatość Orbiś. Zaczął kaszleć. Kaszlał w kuchni pod stołem, potem u Zosi w pudle po paczce z zooplusa, a potem to go załadowałam do transportera i znaleźliśmy się na Berensona w Canfelis. Wiele osób chwali wet Dominikę Borkowską, do której się czeka na tyle długo, że jak nadejdzie zaklepany wcześniej termin wizyty, to zwierzak jest już wyleczony. Ale są tam również inni lekarze, a to zaledwie ze trzy kilometry ode mnie. Poczekaliśmy trochę i nas przyjęła wet Joasia Kołodziejska. Miła, młoda lekarka.
Orbiś chyba ma wirusa. Miał gorączkę 39,8, powiększone węzły chłonne i zaostrzony szmer oddechowy. Wetce udało się posłuchać Orbisa przy odkręconym kranie, bo wtedy przestawał mruczeć. Jak da się mu wacik ze spirytusem do powąchania, to wtedy mruczy jeszcze głośniej i nie ma mowy o słuchaniu serca i płuc. Dostał chorutek mój Metacam i Unidox. Jutro muszę kupić solidny termometr.
A jak wróciłam, to się okazało, że Zosia postanowiła radośnie wykąpać się z Florcią. Na szczęście kicia nie jest w ciemię bita i zwiała do kuwety. Tyle, że brzuszek i łapki miała zmoczone i żwirek zbrylający poprzyklejał się odrobinkę do sierści. Dzisiaj idę już spać, ale jutro... nie wiem, co jej zrobię. Muszę się przespać z tym problemem.