delfinka pisze:Vegunia, dziekuję za wspaniałe wiadomości.
Strasznie macie,
od bezgranicznej radości ze zdrowia kotki
do bezdennej rozpaczy, że nie widać nadziei na poprawę.
Ja proszę Lili, aby przestała chorować, bowiem moje słabe serce jeszcze bardziej słabnie,
gdy odbieram smsa:
"Lili ma się gorzej" Ja tak nie mogę

Delfinko, jak cudownie, że już jesteś
My ciągle żyjemy na huśtawce. Objawy choroby Lili są naprawdę okropne i w pewnym momencie wyraźnie wskazują, że akurat ta noc będzie ostatnia w jej życiu. Przytulamy, budzimy się co godzinę sprawdzając, czy jeszcze jest z nami. Podaję kroplówki, lekarstwa i najnormalniej w świecie boję się (oboje się boimy), że bezwładnie leżąca, nie panująca nad ciałkiem i słabiutka Gwiazdeczka przestanie oddychać. Trzy koty umarły na moich rękach. Wiem, jak wygląda koniec. To, co widziałam patrząc na Lili za każdym razem podczas choroby, to wyglądało na ewidentny koniec. W pewnym momencie musieliśmy nawet zaprzestać podawania lekarstwa do pysia, bo Malutka już nie była w stanie łykać - traciła przytomność. Potem Lili powoli wychodzi na prostą. Wraca do normy i wszystko jest w porządku. Do następnego razu. Dużo, jeżeli nie wszystko, bym oddała, żeby Lili była już stale zdrowa, żeby zejść z tej okrutnej huśtawki.
Karłowatość przysadkowa to straszna choroba. Niektórzy mówili: "Ale fajnie, macie wiecznego kociaka". Wygląda ślicznie - taka słodka miniatureczka. Jednak dużo zdrowia, dużo nerwów kosztuje utrzymanie tej miniaturki przy życiu, a potem doprowadzenie do pełnego (raczej - względnie pełnego) wyzdrowienia. Wraz z huśtawką stanu Lili, nasze nastroje wahają się od skrajnej rozpaczy do ogromnej radości. Teraz jestem w euforii i śmieję się, bo rozpieszczona Gwiazdeczka drze pyszczuś, że głodna i muszę natychmiast zanosić jedzonko tam, gdzie akurat mały skubaniec się znajduje. Jedzonka kociego ci u nas dostatek, ale stoi w kuchni. A po co fatygować się i iść do kuchni, skoro można dostać żarełko prosto pod nosek? Po co spożywać posiłek ze wszystkimi kotami, skoro można jeść z dodatkowymi atrakcjami, typu przytulanie, głaskanie, chwalenie i zachwycanie się, że kociaste pyszczusiem rusza?
Niedawno w poczekalni lecznicy recepcjonistka zapytała, czy kiedykolwiek żałowałam, że wzięłam Lili. Dopiero po tym pytaniu zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle mogłabym żałować. Zdecydowanie nie żałuję. Nigdy nie żałowałam. Ani ja, ani TŻ. My ją po prostu kochamy. Potrzebujemy jej tak samo, jak ona potrzebuje nas.
Walka o życie Lili wciąż od nowa pokazuje, ile jest w nas siły. I jak bardzo jesteśmy razem.