» Nie sty 11, 2009 19:03
Pobiegłem ku miastu, lekki i szczęśliwy jak mały skrzat. Po drodze mijałem ogromne drzewa, które pamiętałem jako wątłe, chwiejące się przy najlżejszym podmuchu wiatru drzewka, przeskoczyłem przez lekko zaznaczający się pod śniegiem wzgórek, gdzie spał Bazyli, musnąłem dłonią pień jednej z trzech rosnących nieopodal brzóz.
Biegnąc potrącałem suche liście sterczących spod śniegu ostów, a kiedy wybiegłem na prowadzącą ku miastu ścieżkę dzwonki u sań były już bardzo blisko.
Słyszałem śmiech dzieci i parskanie koni, a weranda domu ukrytego w głębi parku wskazywała drogę pomarańczowymi plamami okien.
- Jadą ! - Zawołałem stając w progu i rzucając kubrak na krzesło.
Babcia Tekla klasnęła w dłonie.
Wnuk wziął do ręki opartą o ścianę gitarę i wyszedł przed dom.
- Witamy, witamy – zadźwięczały struny – długo was czekamy…na gości z daleka dom otwarty czeka…
Sanie, jedne po drugich zatrzymały się przed bramką, a gospodarze zaczęli wysadzać z nich dzieci.
- Bawcie się dobrze – powiedział sołtys, którego twarz nagle złagodniała w świetle pochodni.
Zdjął z głowy kapelusz i wsadził na głowę jednego z chłopców, zaś inny z gospodarzy wyjął kieszeni garść orzechów.
- A gdyby trza było – rzekł poważnie trzeci – to kulig zrobimy…przez cały las, jeno dajcie nam znać.
Srala uścisnął dłoń sołtysa.
- A to jakby wczoraj było, że miałem lat sześć i wami mnie straszono – bąknął sołtys spoglądając na sterczące spod zmierzwionej czupryny diabelskie rogi. – Przepraszam was, diable chłopski…- zaczął i nagle urwał.
- Patrzajta, chłopy! – Zawołał zduszonym głosem wskazując ręką na niebo ponad wsią.
Spojrzeli jednocześnie wszyscy.
- Być nie może…- wyrwało się jednemu.
Nad wsią bowiem nocne niebo rozpaliło się tysiącem gwiazd, jak gdyby ktos sypnął diamentowym pyłem po ciężkich, śniegowych chmurach.
- Piękne – szepnął inny szczypiąc się w ramię.
Dzieci zaś otrzepując buty ze śniegu wchodziły na pachnącą jedliną i piernikami werandę, gdzie Babcia Tekla wetknęła każdemu kubek ziołowego naparu na przeziębienie, na wszelki wypadek.
- Panie Kleofasie –szepnęła nagle Pacynka. – Gdyby tak przebiegł pan do miasta…na stole w jadalni zostawiłam kolczyk…
- Kolczyk ważna rzecz – powiedziałem i sięgnąłem po kubrak.
Po drodze minąłem Jerzego i Beatę. Stali na schodach wpatrzeni w siebie, trzymając się za ręce tak mocno, jak gdyby bali się zgubić.
Na jasnych włosach Beaty osiadały na kształt płatki śniegu, a brwi Jerzego były jakoś mniej nastroszone niż zwykle…
Złociejowski rynek był pusty.
Księżyc ślizgała się po zamarzniętej wodzie w fontannie, kamienny gołąb znikł pod czapkę śniegu, a kamiennemu kotu, spod białej pierzynki widać było tylko głowę.
Cicho wszedłem na drewniane schody, przekręciłem w zamku klucz i wszedłem do środka.
W korytarzu unosił się delikatny zapach terpentyny, a spod szpary w drzwiach jadalni sączył się dziwny, zielony blask.
Pchnąłem je i wszedłem do środka.
- Witaj, Kleofasie – zadźwięczał najdroższy w świecie głos, głos, który poznałbym na krańcu świata.
- Witaj- odparłem i wszedłem pomiędzy malowane drzewa.
- Jesteśmy teraz częścią baśni – powiedział Melchior wychodząc z lasu.
- Tam jest nasz dom – rzekła moja ukochana. – W kuchni jest piec…i wszystko, co potrzebuje domowy.
Spojrzałem w głąb obrazu, gdzie połyskiwało malutkie światełko.
Sięgnąłem po kolczyk i mocno zacisnąłem go w dłoni.
A więc dopełniło się, pomyślałem. Wszystko, co zostało rozdzielone lub zagubione odnalazło się i połączyło.
- Muszę tylko zanieść kulczyk – powiedziałem. Melchior uśmiechnął się i przysiadłszy na zarośniętej trawą kłodzie zapalił fajkę.
Z trawy, jak czarny cień wynurzył się Bazyli. W półmroku zalśniły złote oczy.
- Noc jest długa – powiedział. – Nie musisz się spieszyć.
Zeskoczyłem na podłogę. Cicho zszedłem po drewnianych schodach i nie zamykając wejściowych drzwi na klucz wyszedłem z kamieniczki.
Szary cień otarł się o moje nogi.
- Witaj, Miaulino – powiedziałem i pogładziłem miękki grzbiet od karku aż po czubek ogona. – Dzisiaj kończy się mój baśniowy rok.
Miaulina otarła się o moje nogi.
- Oczywiście można będzie znaleźć cię, skrzacie, za jakimś piecem? – Mruknęła pytająco.
Skinąłem głową.
- Zawsze, Miaulino, jeżeli tylko ludzie będą wierzyć w baśnie.
- A w co innego mieliby wierzyć? – Mruknęła zaczepnie kotka i znikła w mroku.
Wieliczka, obok pieca, 11 stycznia 2009.

EVIVA L`ARTE - czyli premiera nowej książki ! Ogryzek i przyjaciele w formie drukowanej !!!