Rudolfowi wrócił rozum.
Zaczął mi żreć i przybierać na wadze. I jego szczęście...
Przysięgam, że jeszcze raz taki numer, a złapię patelnię i jednym celnym palnięciem przerobię go na PERSA... Jak mi Bóg miły...
(Nie, żebym była taka bogobojna... Nie...
Ale św. Franciszek dynda na mojej szyi 24 ha na dobę.
Takie wsparcie psychiczno-emocjonalne, żebym do końca nie zidiociała...)

Jestem skrzywiona. Psychicznie.
Na widok -400g na wadze wpadam w panikę. Płaczę. Miotam się. To niezdrowe, wiem.
Rudolf jest bratem bliźniakiem Manfreda.
Maniutek tracił na wadze sukcesywnie, baaardzo powoli. Zbagatelizowałam... Do momentu, gdy zaczęłam podczas głaskania wyczuwać kostki...
Jeden wet, drugi wet, badania, krew, mocz, kał, usg, rtg... Trzeci wet... Zawsze: "te wyniki wskazywałyby na nowotwór, ale przecież to taki młody kot, nie ma mowy. Szukamy dalej."
Zapalenie trzustki, spadek przyswajania substancji odżywczych... Temperatura... Kroplówki... Reanimacja... Kroplówki... Kuźwa....
Ostatnia diagnoza: podejrzenie wgłobienia jelita... Operacja...
Wnioski: Chłoniak... 95% nacieków nowotworowych na jelitach... Zero szans...
Co, gdyby kot został zdiagnozowany prawidłowo wcześniej? NIC. Ogniska nowotworowe w kilku miejscach.
Różowe dotychczas poduchy zrobiły się białe, dziąsła też... Gorączka... Wielkie oczy: "pomóż mi, zrób coś"...
Szalałam... Szukałam ratunku wszędzie...
Po śmierci Mańka wróciłam do domu, usiadłam na kanapie i po prostu zaczęłam krzyczeć. Pół godziny krzyczałam. Jak opętana.
Moje kocię, które wychowałam od 8 tygodnia życia, opuściło mnie w wieku ok. 3,5 roku. Tak nie powinno być. Świat powinien zostać inaczej poukładany. Ten kot był stworzony do życia, do miziania, kochania... Taki słodko mamejowaty, wolno myślący, aczkolwiek po paru dniach dochodzący DO WNIOSKU.
Kochałam go bardzo. I do dziś nie mogę pogodzić się z faktem, że nie ma już go obok.
Przepraszam.
Naszło mnie i musiałam się wyżalić.
Maniutek...
