Modrzew znowu odwiedził weterynarza. Uszka niestety dalej chore, zapalenie i drożdżaki. Weterynarz przepisał Dexoryl, do aplikowania strzykawką po 10 jednostek (jak powiedział wet Dexoryl jest drogi, więc lepiej aplikować go dokładnie, strzykawką). Przez pierwsze pięć dni do obu uszu dwa razy dziennie, potem raz dziennie.
Koniec końców weterynarz obciął Modrzewiowi pazury. Trudno nie było, Modrzew u weterynarza zawsze ma takiego stresa, że leży tylko płasko na stole i drży, więc poszło raz-dwa.

No i tym razem wet nie policzył mi nic za wizytę. Wziął tylko za Dexoryl (30 zł), czyszczenie uszu (dycha) i obcinanie pazurów (14 zł).
W ogóle na fajnego weta trafiłem. Wszystkie zabiegi szybko i sprawnie, widać, że się zna na robocie. No i jak się jest umówionym na 17:15, to przyjmuje o 17:15. Dzisiaj przede mną w poczekalni były jeszcze dwie osoby z wilczurem do zbadania. Byli pierwsi, więc weszli pierwsi. I zaraz wyszli, bo "ten pan z kotem był zapisany na 17:15".
Modrzewia wczoraj dwa razy znalazłem w łazience, jak siedział sobie na starej wirówce pod umywalką. Myślę sobie, może się czegoś wystaszył? A może go coś boli albo źle się czuje? Nie. Po prostu za ścianą przy wirówce jest kanał kominowy. I jak w piecu jest rozpalone, to ściana robi się ciepła. Znalazł sobie cwaniak miejsce, gdzie mu nikt nie przeszkadza i gdzie ma ciepło, tylko mu jeszcze pewnie poduszki brakuje.
Dzisiaj za to najpierw napadł na ojca, potem na mamę, a potem jeszcze na mnie.

Dostałem po nodze, potem jeszcze pacłapki po ręce. Dał się trochę pogłaskać, ale zaraz chwycił mnie zębami i uciekł. Myślę - chory. Wcale nie. Głodny. Miał pełną michę suchego, ale czekał na dole na mokre. A że akurat był robiony obiad, to nie miał mu kto dać, więc się upomniał o swoje.
Ale widać już po nim, że coraz bardziej się ośmiela. Dziś rano przyszedł mój brat. Modrzew normalnie jak ktoś przychodził to uciekał na piętro. A do brata podszedł, obwąchał go i poszedł do siebie.
