Chłe, chłe, to faktycznie Dyzio
Bambaryłą nazywamy Dropsika
Dyzio pojawił się u nas trzy lata temu po śmierci Pisia, adoptowaliśmy go z łódzkiego schroniska. Był przerażonym kłębkiem nerwów, biedakiem po przejściach, na pewno bitym

. W schronie, gdzie spędził 9 miesięcy miał etykietkę nieadopcyjnego dzikusa ... Całe szczęście, że jak przyszliśmy oglądać koty to nikogo nie było w kociarni i nie miał nas kto zniechęcić tą opinią

W boksie (żeby zapakować go nam do transportera) łapały go dwie osoby, Dyzio w nieopisanym przerażeniu uciekał po siatce do samego sufitu, płacząc, żeby nie robić mu krzywdy ... myślałam, że serce mi pęknie

.
Po adopcji napisałam maila do ówczesnej schroniskowej wolontariuszki (ja wtedy w schronie byłam pierwszy raz w życiu), której adres znalazłam na stronie. Że adoptowaliśmy takiego a takiego kotka, jak się miewa itp. Dziewczyna skakała ze szczęscia, że kot ma dom, bała się, że takiego dzika nikt nie adoptuje, że Dyziek całe życie spędzi w schronisku.
Mnie zaakceptował z grubsza po kilku tygodniach, po kilku miesiącach było ok. Jarkowi pozwolił się głaskać po dwóch latach ... Wszystko na to wskazuje, że jakiś facet go krzywdził, bo do innych mężczyzn też ma duży dystans. Nikt nigdy nie trzymał go na kolanach, nie brał na ręce, a jeśli nawet to chyba w złych zamiarach, bo panicznie się tego boi. Za to głaskanie, tulenie, gdy ma grunt pod nogami - uwielbia.
Okazał się cudownym wrażliwym misiem o wielkim sercu, bardzo się zakumplował z przybyłymi trzy miesiące późnie Rudziem i Kicią i są wielkimi przyjaciółmi.
Tutaj razem z nimi
