Nocunia po zabiegu. Dostałam kota wybudzonego, przepłukanego kroplówką, zaopatrzonego w leki i z wyczyszczoną na glanc paszczęką.
Pierwszy raz w życiu w takim stanie mi wet zwraca kota po operacji - zawsze dostawałam zasikaną szmatkę, która w domu dłuuuugo dochodziła do siebie. Tym razem - zupełnie inna jakość. Pewnie, że chłopina oszołomiony, zataczający się i przymulony, ale w stanie kompatybilnym z rzeczywistością.
Późnym wieczorem odzyskał apetyt i to jak! opędzlował swoją zupkę, potem poszedł posprawdzać, co inni mają w miskach, bo przecież u sąsiada trawa zieleńsza; potem zadumał się nad chrupkami.... Je jak paralityk, przesuwa jęzorem paszę z bardziej bolących miejsc w mniej bolesne, ale apetyt ma zdecydowanie lepszy niż przed zabiegiem.
Dostał metronidazol na 7 dni, za tydzień wizyta kontrolna.
I wiecie co, za całe te zabiegi i manewry zdrowotne paniwet wzięła 130 zł....A podejście do zwierzaków ma szalenie miłe, jest serdeczna, cierpliwa, bardzo klarownie i czytelnie wyjaśnia, co, jak i dlaczego - bardzo się cieszę, że na nią trafiłam.
Do kompletu atrakcji - wczoraj po powrocie od wetki ściągałam z kasztanowca kotkę sąsiadki. O tej akcji wstępnie skrobnęłam we wnerwionych, bo mnie szlag trafił na durną kobietę, która wypuszcza swojego młodego, durnego jak sanki kociaka (6 miesięcy) w centrum miasta, na podwórko, na którym parkuje tysiąc pięćset samochodów z okolicznych urzędów
kocina wdrapała się na szczyt kasztanowca w niedzielę po południu i siedziała jak niedorobiona ozdoba świąteczna, pipcząc żałośnie i bojąc się zejść.
Rano (wczoraj) dzwoniłam do straży pożarnej, ale powiedzieli, że mogą podjechać pod wieczór, jeśli kot nadal będzie na drzewie.
Był, a juści. Trzymał się resztkami sił i już nie pipczył, tylko skrzeczał....
Przyjechała w 5 minut po zgłoszeniu taka ekipa, że skurczyłam się w sobie - 8 chłopa, dwa wozy z taaaaaakim podnośnikiem. Były spekulacje, że na widok zbliżającego się kosza i strażaków kot da susa w przestrzeń i tyle go będzie, ale nie - akcja była błyskawiczna, dzielni strażacy za pierwszym podejściem zdjęli sierotę futrzaną i zapakowali w transporter (użyczyłam swojego).
Sąsiadka w tzw. międzyczasie wybyła do lekarza, więc kotek przesiedział u mnie we więźniu transporterowym parę godzin, osyczał i obuczał mi rezydentów, odmówił jedzenia i picia, za to umył się za wszystkie czasy (przesiedziane na drzewie)...
Jak sąsiadka wreszcie wróciła i przyleciała po
córeczkę - poryczała się od samego progu. Mańka oszalała z radości, wlazła jej na głowę i kark, potem dalej w trybie tej samej radości wlazła na mnie, a gadała przy tym jak cała banda syjamów ;>
wycisnęłam z sąsiadki obietnicę, że koniec z wypuszczaniem kotka.
Mam nadzieję, że dotrzyma.....