Ja to mam takie schizy po chorobie Mrubisa. Nie mogę zapomnieć jak się mój najdroższy kotuś męczył i jak go choroba dzień po dniu zżerała, chociaż przyszedł do nas w niezłym stanie, tylko zaglucony okropnie... Teraz się boję, że Marcelka spotka to samo. Co dzień zaglądam mu w oczy i do kuwety, czy mocz się nie pieni. Pilnuję, żeby jadł więcej. I martwię się ciągle i ciągle, aż sama już jestem zmęczona tym martwieniem

O Łacia się nie martwię, bo on zdrowy jak byk (na całe szczęście). Jak dotąd Łatek sprawiał nam najmniej kłopotów zdrowotnych ze wszystkich kotków jakie mieliśmy. Pierwszy był dzikawy, był u nas dwa tygodnie z czego wcale go nie widywaliśmy, aż w końcu musiałam go zabrać do weta a on wpadł w szał, biegał po ścianach a na koniec przegryzł mi paznokieć, dzieciaki się bały okropnie i kotek wrócił do domu tymczasowego, a później okazało się, że miał białaczkę... Szkoda mi go było, bo był śliczny i gdybym była sama to na pewno bym go oswoiła. Byłam chyba jedyną osobą, do której wychodził i nawet raz udalo mi się go pogłaskać jednym palcem po łapce. Drugi był Mru, który odszedł na FIP. Później Łacio, któremu musieliśmy usunąć ząbki, z powodu nawracającego zapalenia dziąseł. teraz ma tylko dwa górne kiełki i kiedy ziewa wygląda jak kobra

No i teraz jest Marcelek, o którego się boję jak nie wiem co...