Historia mrożąca krew w żyłach. W roli głównej Kikur.
Wczoraj późnym wieczorem wykończona położyłam się do łóżka. Wcześniej oczywiście koty zrobiły "kolejno odlicz!" i wszystko się zgadzało, drzwi balkonowe i okna zostały sprawdzone. Poleżałam chwilę, ale jeszcze wstałam po wodę, potem coś przygotować na dzisiaj rano i wreszcie ponownie się kładę. Ale jakaś siła każe mi wstać i poszukać kotów. Nie wiem, co to było, bo przecież nie dalej jak kwadrans wcześniej je widziałam.
Drabek jest, Feluś jest, Asterek jest, a gdzie Kikur? W jednym pokoju nie ma, w drugim nie ma, idę wreszcie do dawnego pokoju ojca i co widzę. Okno otwarte

A na zewnętrznym wąziutkim parapecie, w samym rogu siedzi Kikur <ikonka oznaczająca paniczny strach!> Siedzi sobie spokojnie. A pod nim pięć kondygnacji w dół ulica <taka sama ikonka!>
Zaczynam cicho go nawoływać, nie chcę wystraszyć, więc nie otwieram kwatery, przy której siedzi, wołam, aby wszedł ta samą drogą, co wyszedł. Kikur powoli rusza, przechodzi całą szerokość trzykwaterowego okna (trwa to całą wieczność!, ja i matka stoimy jak sparaliżowane) i wchodzi na wewnętrzny parapet. Dopiero jak znalazł się na nim całym ciałem, zamykam okno i oddycham z ulgą!
Okazało się, że w czasie, jak ja jeszcze kręciłam się po mieszkaniu marudząc, matka wyjrzała na ulicę, a potem zamknęła okno, nie przekręcając klamki w dół, więc kwatera otwarła się przy byle podmuchu. A Kikur kierowany wrodzoną ciekawością wykorzystał to i poszedł zwiedzać. Dobrze, że było ciemno i nie latało nic, na co można by było zapolować, więc kot sobie po prostu usiadł i obserwował świat.
Zasnąć pół nocy nie mogłam.