
Książe Pan nie podobał mi się od jakichś dwóch dni, bez wyraźnej przyczyny mi się nie podobał. Już w piątek przyczyna się ujawniła - wyciek z prawego oka, niewielki, a Paniątko jakieś takie niewyraźne. Bez paniki - pomyślałam - i pojechałam do roboty. Po południu oko jak bania, wypływ masywny, gorączka

Wykonałam serię nerwowych telefonów, po czym za radą Georg_inii poleciałam po sól fizjologiczną i zaczęłam płukać jeszcze w nadziei, że to tylko paproch albo cóś inne mechaniczne. Do wieczora oko się nie pogorszyło, kot natomiast znacznie, zaczął mi się lać przez ręce

Uspokojona nieco przez Alix76, nie latałam z nim po nocy po ostrych dyżurach, tylko poczekałam do rana. Gorączka trochę spadła, oko jakby lepsze, ale reszta kota niekoniecznie

Pojechaliśmy do weta, 39voltów na termometrze, ewidentny wirus, powiedziała pani doktor, ostrzał w siedzenie przeciwgorączkowy i antybiotykiem, żel do zmieszania z żarciem na wynos, dzisiaj kontrola.
Kotek się tak zbulwersował tymi zabiegami, że stulił uszy i ruszył do ataku na bogu ducha winną wetkę

Szczęściem on miał szelki, a my refleks i nie było jakichś wielkich ran. Plującego i syczącego gada zapakowałyśmy w transporter, który na wszelki wypadek zamykany był dłuugą pęsetą, bo nikt o zdrowych zmysłach nie podłożyłby tam ręki

Martwię się. Nadal jest mętny, chociaż wypływ się nie powtórzył, a żel, który dostałam, był bezwonny i bez smaku i przeszedł w saszetce.
Chyba będziemy robić krew na nosicielstwo
