Dzień dziewiętnasty.
Nie ma co pisać. Ciąg do papierosa czuję na takiej zasadzie, jak mi się wczoraj o 21.00 kawy zachciało (bardzo) i musiałam z niej zrezygnować, żeby się pół nocy z bezsennością nie zmagać. Czyli żaden dramat, ot zachcianka.
Aż się tego boję. Poza krótkotrwałymi kryzysami, które zdarzają się coraz rzadziej i są coraz słabsze, nie ma czegoś takiego, jak trudy rzucania palenia. Fakt, pierwsze 10 dni były trudne. Ale potem z dnia na dzień coraz lepiej.
Nie mogę sobie darować. Rzucenie palenia to żadna filozofia, żaden (poza pierwszymi 10 dniami) wysiłek. A ja straciłam ponad 20 lat na trucie i wyrzucanie pieniędzy w błoto, a dokładnie w atmosferę.
Wszystko jest kwestią nastawienia. Panuje powszechna opinia, że rzucanie palenia to skok na bandżi bez liny, dlatego chyba z takim nastawieniem zaczęłam. Gówno prawda. To nic trudnego. Chociaż ciągle czuję wokół siebie dym z papierosa (sąsiedzi, koleżanki w pracy).
Szczypiorki ok. Milusia dostała lekkiego kręćka, gania za myszkami jak pokręcona. Z Koralem też wczoraj gonitwy uprawiała. Reszta kotów w normie. Z Koralika to już nie misio jest tylko prawdziwy niedźwiadek. Ta puchata kuleczka potrzebuje przytulenia jak powietrza. A swoje waży
Wracam do pracy. Miłego dnia.