» Nie kwi 10, 2016 17:15
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia jest w ciąży
W telewizji ciągle mówią o szóstej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Serdecznie współczuję rodzinom ofiar, bo nie dość, że doznali ogromnej straty najbliższej osoby, to jeszcze są obarczeni nigdy niekończącą się, wieczną żałobą. I ciągłym przypominaniem traumy, rozdrapywaniem ran, brakiem możliwości życia innego, niż w cieniu grobów. Te wdowy powinny wreszcie zająć się sobą, ułożyć sobie jakoś własne doczesne życie i zapewnić dzieciom normalność. Po tylu latach zmarłych powinno się oddać Panu Bogu i pamiętać o nich w modlitwie. I żyć własnym życiem. A im, jakby nie wolno… Bo nie wypada kalać pamięci sławnego męża, własnym szczęściem. To jest chore. Niedobre i niszczące. Ale takie są media i taki jest świat, w którym żyjemy.
A dzisiaj w nocy śniło mi się, że moja szefowa, która zachorowała na raka piersi, urodziła dziecko i ja nosiłam gdzieś tego noworodka. Moja babcia mówiła, że nie jest dobrze, jak się śnią małe dzieci, bo to może oznaczać kłopoty… Pomyślałam sobie, że zlekceważę konwenanse i zadzwonię do tej kobiety. Lepiej popełnić gafę, niż zaniedbać szansę na zrobienie czegoś dobrego. Nie wiadomo, jakie ona ma wsparcie. A przecież często bywa tak, że w sytuacji trudnej, gdy człowiekiem targają silne emocje, nie jest on w stanie zrobić użytku z własnej, nawet rozległej wiedzy. Wiem, że koleżanka w piątek dostała pierwszą dawkę chemii. Guz jest duży, proces nowotworowy zaawansowany i chemia ma najpierw zmniejszyć zmianę nowotworową i zniszczyć ewentualne przeżuty, a dopiero potem planowana jest radykalna operacja. Póki co, nie jest dobrze… Myślę, że w takiej sytuacji, im więcej wsparcia i życzliwości, tym większa motywacja do walki z chorobą. A chemia, to nie witaminki. To trucizna, które ma uśmiercić komórki szybko dzielące się. Te fizjologiczne również. Trzeba ją przetrwać, żeby później mieć czas i szansę, na odbudowę własnego organizmu, już bez nowotworu. Zdarza się, że niektórzy znoszą chemię przyzwoicie, ale są też tacy, którym już pierwsza dawka leku wywraca wnętrzności na drugą stronę. Wszystko zależy od osobniczej wrażliwości na leki, dawki i czasu trwania ekspozycji.
Martwię się.
Za oknem „pogoda pod psem Azorkiem”. Deszcz pada i wicher dmie tak, że aż w wentylacji huczy. Zawiozłam rodzinkę do kościoła, zmarzłam do dygotania, wróciłam i skończyła mi się wola czynu, jeśli chodzi o przebywanie na świeżym powietrzu w dniu dzisiejszym. W sumie to można by było wykorzystać wolny dzień bardziej pożytecznie i pojechać na przykład zwiedzać dworek Iwaszkiewiczów w Stawisku, albo zobaczyć kocią wystawę. Z drugiej jednak strony w ubiegłym tygodniu różne plany i konieczności często dublowały mi się w jednym czasie, tak, że marzyłam o błyskawicznym sklonowaniu własnych możliwości. Ten ciągły pośpiech nieco nadwyrężył moje siły witalne i zwyczajnie potrzebuję wytchnienia. Siedzę sobie w domku i tłumiąc wyrzuty sumienia, czytam oraz dłubię na szydełku. Do szczętu przegrałam w „Monopole”, ku radości głodnego zwycięstw potomstwa . Z niemałą satysfakcją zauważyłam , że Zosia próbowała naciągać zasady gry, żeby mnie uchronić przed totalną porażką. Aż miło było przegrać wśród takiego współczucia.
Poza tym oczywiście głaszczę koty, czeszę kudłate futerka i co rusz zmieniam wodę. Bo jest brudna. Towarzystwo, żeby przypadkiem nie zamoczyć nochalków, sprawdza łapinkami, na jakim poziomie znajduje się lustro wody. Przy okazji każdy kotek płucze sobie puchate łapcie przed jedzeniem. A potem wyrażają niezadowolenie, że woda jest nieświeża i takiej to one pić nie będą. Bardzo mądrze, tyle że to one osobiście swoją wodę brudzą. Dodatkowo wrzucają do tejże wody swoje chrupki. Pojęcia nie mam, jak one to robią… W buzi przynoszą i wypluwają, czy co? Dość, że suche wcześniej, jedzenie pływa w misce z wodą. Chciałam kupić im specjalną fontannę, ale podejrzewam, że żaden normalny filtr sprawnie nie zniesie podobnej aktywności.
Czasem mam wrażenie, że zamieniam się stopniowo w automat do wydawania kociej karmy. Florunia regularnie pilnuje, żebym nie straciła wigoru w tej dziedzinie. Już mnie tak wytresowała, że nie musi nawet miauczeć. Wystarczy, że spojrzy, a ja już pędzę do szafki z kocimi puszkami. Bo ona jest często głodna i powoli nabiera wielorybich kształtów. To doskonale. Bo czas leci, deszczyk kapie, a we Florciowym brzuszku rosną właśnie teraz nasze dzieci. Gorzej, że przy okazji Gustawek z Orbisiem też jakby się trochę zaokrąglili. Muszę chyba zamykać ich w innym pokoju na czas karmienia Florci. Nie chcę im jednak robić przykrości. Z drugiej strony, większa przykrość ich spotka , jeśli będą grubi, jak bambaryłki…
Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz: Florcia inaczej pachnie. O wiele bardziej intensywnie. Jej futerko wydziela dosyć miłą woń, ale kuwetka… Tak, kuweta, mimo świeżo wymienionego żwirku tworzy atmosferę ruskiego czołgu. Śmierdzi. Tak jakby… kocurem.