To raczej gdyby nie Patrycja, która Kropcię zdjęła z drzewa na wyspie (tak, tak, takie kotki rosną u nas na drzewach

) i gdyby nie met, która wkleiła tu wątek o Kropci z dogomanii i była tu moją opiekunką i przewodniczką
I w ogóle gdyby nie jeden wielki zbieg okoliczności...
Czasem tak się dziwnie w życiu składa, że różne zdarzenia się ze sobą łączą, zazębiają i dosyć niespodziewanie się to wszystko plecie
Z Kropcią to naprawdę było tak, że była ona dla mnie lekarstwem na depresję...
Ostatnie parę miesięcy miałam bardzo intensywne na studiach i jeszcze do tego robiłam "boki" i w pewnym momencie zauważyłam, że dopadło mnie totalne zniechęcenie i beznadzieja. Miałam coś takiego, że dosłownie nie miałam siły zwlec się z łóżka, każdy ruch to był kosmiczny wysiłek, a przede wszystkim nic nie miało sensu, nie miałam żadnych marzeń, nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić jakiejkolwiek przyszłości, nawet pomimo tego, że z TZtem planujemy ślub i załatwiamy mieszkanie, to nie zauważyłam kiedy przestało mnie to obchodzić i "miałam to gdzieś".
W pewnym momencie zrobiło się krytycznie, bo sesja tuż tuż, a ja w ogóle nie widzę w tym sensu i zero zapału, nie widzę się zupełnie na egzaminach, no po prostu tragedia.
I wtedy, w niedzielę, trzy tygodnie temu, w końcu stwierdziłam, ze ja już po prostu dłużej tak nie dam rady i zaczęłam szukać w sieci informacji o depresji - wszystko się zgadzało, okazało się, że do psychiatry nawet nie trzeba mieć skierowania. Podjęłam decyzję, że na drugi dzień idę do poradni i jeszcze postanowiłam tylko rekreacyjnie zajrzeć na forum miau, bo dawno nie zaglądałam, a tak w ogóle forum podczytuje już jakieś dwa lata.
I od razu na kotach zobaczyłam watek, że mała kicia z Piły szuka domu tymczasowego albo schronisko. I wtedy to była od razu decyzja, że tak, że biorę, że spróbuję, że to jest moja ostatnia szansa żeby zacząć normalnie funkcjonować, a dla tej kici to też szansa. Generalnie nie wierze w przeznaczenie i nie podpinam życia pod żadne ideologie, ale po prostu uważam, że jeśli, pomimo naszych nawet najdziwniejszych decyzji, wszystko zaczyna się układać i zazębiać, to to jest taki znak, znaczek właściwie, że to jednak były dobre decyzje i tak właśnie należało postąpić...
Kiedy podjęłam decyzję, od razu napisałam do met, że przejmuję sprawę i biorę kotka, a wymagało to ode mnie takiej energii, jakiej nie wykrzesałam z siebie od dłuższego czasu. I tym sposobem na drugi dzień, w poniedziałek, poszłam do Patrycji po Kropcię, zamiast do psychiatry... A wcześniej przez parę godzin sprzątałam garaż, który od paru lat stał nieużywany i z sufitu zwieszały się dosłownie zasłony z pajęczyn i odpadającego tynku i farby z sufitu, podłoga ruszała się od robali, a ściany od pająków - w sumie wywaliłam stamtąd kilkadziesiąt szufelek tego całego syfu - aż żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia przed i po. W każdym bądź razie od kilku tygodni nie zrobiłam nic wymagającego tak dużo energii i samozaparcia. A potem taka, uchetana i przyozdobiona pajęczynami poleciałam jeszcze na drugi koniec osiedla po kicię. W ogóle, jak tylko podjęłam decyzję, że biorę tego kotka, to miałam zamiar nazwać go Depresja, ale jak zobaczyłam Kropcię, która była taka cudnie żwawa, śliczna, totalnie proludzka i tak ufnie wczepiała się we mnie łapulkami, gdy niosłam ją przez osiedle, to stwierdziłam, że nie mam serca nazywać jej mianem tej okropnej choroby.
Opieka nad Kropcią zmusiła mnie (ale cóż to był za miły przymus) do wychodzenia z domu i maszerowania do niej kilka razy dziennie, do kombinowania z ukrywaniem to przed rodziną, do wstawania wcześniej, żeby iść do garażu przed pojechaniem na zajęcia, do dwukrotnego spaceru do weta i przede wszystkim do tego wszystkiego, co się wiąże z bezpośrednią opieką nad kotem.
Szczerze przyznam, że czasem, zwłaszcza na początku, po prostu nie miałam siły i ochoty wychodzić z domu, ale świadomość, że ona czeka i ufa, że jej tam nie zostawię dopingowała mnie do działania.
Tym sposobem, z Kropcią w garażu, udało mi sie szczęśliwie przebrnąć sesję i przede wszystkim odzyskać "radość życia". Wiem, że to brzmi banalnie, ale stan, w którym przez parę miesięcy nic nie cieszy, gdy człowiek nie potrafi się uśmiechnąć, choćby chciał i gdy życie po prostu nie ma sensu i boli, jest potworny...
Punktem kulminacyjnym "terapii" był wyjazd do Wrocławia 
W sumie do tej pory nie wiem, czy to była depresja, czy tylko jakieś takie stany depresyjne, ale wiem jedno - to jest straszne i bardzo pomocne byłoby w tym momencie wsparcie bliskich (którego nie miałam), zamiast pretensji, że się nie uśmiecham, a kiedyś to taka wesoła byłam...
Podsumowując, na dzień dzisiejszy uważam, że skoro wszystko - od dnia w którym wzięłam Kropcię, do dnia kiedy ją oddałam w troskliwe ręce Bubora - tak ładnie się układa, to oznacza to, że zapewne tak miało właśnie być i że moja spontaniczna decyzja o wzięciu Kropci pod moją opiekę (zamiast mojej wizyty u lekarza) była tą najwłaściwszą.
Chyba już wszystko totalnie zakręciłam i zanudziłam wszystkich, ale tak to właśnie było...
Podsumowując, to ja dziękuję Patrycji, met, buborowi i wszystkim, którzy nas tu czytali, wspierali, którzy udzielali porad i zarażali mnie swym entuzjazmem, dzięki Wam kochani historia Kropci (i moja) znalazła tak szczęśliwe zakończenie
A właściwie to nie zakończenie, tylko międzylądowanie, bo teraz Kropcia będzie wiodła długi i szczęśliwy żywot u bubora!
