...przywieźliśmy kota, wypuściliśmy z transporterka, wyszedł. Ja osobiście spodziewałam się że schowa się w jakimś kącie i spędzi tam najbliższy miesiąc. Ale on zrobił na spokojnie obchód nowych włości, przywitał się z jamnisią która z kotami, psami, królikami, chomikami i szczurami całe życie spędziła więc nie wyglądała na zdziwioną że znowu jej kogoś domeldowałam. On też nie był zaniepokojony obecnością tego dziwnego stworzenia. Przywitał się też grzecznie z królikiem. Potem spytał gdzie jego pokój i o której kolacja. I zabrał się za wychowywanie mojego syneczka

od razu go pokochał, jak synek przebywał w kojcu, kocur zaraz tam wskakiwał i mu mruczał pozwalał na sobie leżeć, siedzieć a wszystko to z wyrazem twarzy mówiącym "rób mi tak jeszcze". Był prawdziwym panem swojego domu, gości zawsze witał pierwszy, lubił wszystkich. Niedowierzałąm że ten kot wychowany ze staruszką w cichym spokojnym domu tak polubił nasze zwariowane, głośne i pełne gości życie. Był niesamowicie wrażliwy, od razu zjawiał się gdy go potrzebowałam, w sumie zawsze był ze mną ale nigdy nie był nachalny. Weta uwielbiał, leżał na stole i mruczał. Oj mogłąbym o nim opowiadać godzinami, był niezwykłym stworzeniem. Najzabawniej było jak razem z jamnisią jedli- on jej wsadzał łeb do miski, ona warczała. On, myśląc że ona mruczy, tulił się do niej

nigdy nie doszło do sprzeczki. 19 sierpnia zeszłego roku postanowiłam wybrać się z nim do weta- kaszlał. Miałam taką torbę dla yorka, w której mógł podróżować w wystawioną głową- uwielbiał obserwować świat i z godnością przyjmował zachwyty ludzi. Po drodze zaczął się straszliwie wyrywać (niespotykane u niego), gdy wyciągnął głowę w górę i miał siny język, wiedziałam że coś jest nie tak. Ale pomyślałam że się przydusił szelkami więc go wyciągnęłam żeby sprawdzić. Nie pomogło, kot dalej walczył i wyraźnie coś było nie tak, siniał. Więc z nim na rękach puściłam się biegiem do lecznicy, miałam może 200 metrów. Po drodze mnie ukąsił w palec, zalałam się krwią, było to tak głębokie że wieczorem wylądowałam na SOR-ze. Ale biegłam dalej, trzymając go mocno. Po chwili stracił przytomność, dosłownie 20 m od lecznicy. Wbiegłam z krzykiem ale on już nie żył, wet zrobił mu masaż serca, podał adrenalinę ale już nic nie dało się zrobić. Cała akcja trwała może 2 minuty, byłam w takim szoku że prawie się rozpadłam z żalu. I do tej pory, pisząc to, płaczę że mój ukochany Rudy, magiczny kot, odszedł w tak makabryczny sposób. Zakopaliśmy go w naszym ogródku, obok jego towarzyszki- jamnisi. A dla mnie zaczęła się trwająca 1,5 mies żałoba. Dziękuję tym, którzy wytrwali do końca tej opowieści.