Na mopie jeżdżę minimum 2 razy dziennie ( całe mieszkanie

). Pan Milan stara się trzymać porządek w ciągu dnia (przynajmniej wtedy, kiedy jest w domu, bo póki, co ma nienormowany czas pracy), więc i jemu przypada 1-2 rundki z mopem.
Dobrze, że nie zdążyliśmy położyć dywanów. W trzech pokojach mamy stare, drewniane klepki, a w pozostałych pomieszczeniach, /czyli kuchnia, przedpokój, toaleta/ położyliśmy terakotę. Po doświadczeniach z dywanikiem w łazience i dywanikiem w przedpokoju, (którego już nie ma, bo nie miałam siły go szorować raz za razem), z dywanów pokojowych zrezygnowałam całkowicie

. Miło byłoby zasłonić te stare, miejscami szkaradne podłogi -bo kupno dywanów jest zdecydowanie tańszym rozwiązaniem niż wymiana podłóg- ale niestety…
Kociaki od dwóch tygodni mają do dyspozycji całe mieszkanie /z wyjątkiem biura, bo tam trzymamy sprzęt komputerowy i ogólnie jest dużo ciekawych kabli i kabelków…/.
Niestety jak narobią do kuwety /albo –o zgrozo!-w jej pobliżu/, często gęsto wdepnie się im w to i owo jedną czy druga łapką i później w całym mieszkaniu można znaleźć ślady wiadomego pochodzenia…

Na podłodze, na parapetach i niestety bywa, że na pościeli czy krzesłach również. Stąd wymuszona przyjaźń z mopem i nie tylko. Raz zdarzyło się, że musiałam wyprać poszewkę na pościel, wyszorować miejscami samą pościel, następnie prześcieradło, bo zdążyło przesiąknąć

i tak właśnie przedstawiają się te najczarniejsze scenariusze ala konsekwencje posiadania kotów.
Czasami łzy same cisną mi się do oczu, bo naprawdę jestem już tym mocno zmęczona. Lubię porządek i źle czuję się, gdy wokół znowu napaskudzone a ja marzę żeby odpocząć zamiast znowu zamieniać się w chodzącą maszynę do sprzątania. Pan Milan zresztą też, – choć oboje wykazujemy się maksimum cierpliwości w tej kwestii. Kociaki nigdy nie zostały skarcone fizycznie, zawsze kończy się na krzykach. Emil jak coś zmajstruje, to tylko mignie jak błyskawica między nogami i ucieka gdzie pieprz rośnie. Ostatnio tak było z doniczką… Nie było mnie przy tym, ale ze sprawozdania Pana Milan wyglądało to tak, że siedząc w biurze nagle usłyszał straszliwy huk. Zdążył zaledwie stanąć w progu salonu, jak Emil śmignął mu między nogami i tyle go było widać. Pozostawił po sobie potłuczoną w drobny mak doniczkę, pełno ziemi i kwiatek w opłakanym stanie. Pan Milan posprzątał rozsypaną ziemię i resztki mojej pięknej doniczki. Kwiatek włożył tymczasowo do miski i postawił na podłodze. Wrócił do pracy przy komputerze nieświadom tego, co dzieje się w pokoju obok… Po pewnym czasie zajrzał do salonu, a tam powtórka z rozrywki: kwiatek na podłodze, miska przewrócona, ziemia rozsypana. Odruchowo wyciągnął ręce żeby zebrać dłońmi ziemię i przesypać ją z powrotem do miski. A tu „niespodzianka”, rączki umazane domyślacie się, w czym(?). Nawet nie chcę myśleć, jaka wtedy wiązanka rozniosła się po mieszkaniu. Jak wyobrażam sobie całą tę historię, to chce mi się śmiać, ale jestem pewna, że mi samej do śmiechu na miejscu Pana Milan by nie było.
Kwiatek tymczasowo leżakuje w biurze, bo nowej doniczki jeszcze nie zorganizowałam. Kwiatki ogólnie są zredukowane do niezbędnego minimum i mam nadzieję, że przetrwają.
Strat ponosimy bardzo dużo, nie mniej wyrzeczeń i to wszystko razem, czasami odbiera nam prawie całą radość z ich towarzystwa

.
Ruru, tak więc zapewne wycofasz swoje słowa zachwytu: „Miały koteczki szczęście fajny domek trafić”, bo muszę się przyznać, że czasami – sprowokowani kolejną, mocno frustrującą sytuacją- łapiemy się na myśli: „ciocia i mama miały rację”. Dla stałych bywalców tego wątku, nie muszę wdawać się w szczegóły, prawda? W wielkim skrócie – obie panie nie są ich fankami i na samym starcie próbowały nakłonić nas do ich oddania.
Bardzo się do Emila i Luny przywiązałam (Pan Milan także, choć wolę wypowiadać się we własnym imieniu) i jednocześnie bywa, że rozważamy wszczęcie poszukiwań nowych opiekunów (najchętniej z domem z ogrodem bo z tęsknotą w ślepiach wpatrują się w widoki za oknami). Myśli te staram się od siebie odrzucać, bo moje przywiązanie do nich jest duże i nie potrafię wyobrazić sobie pustego mieszkania, „pozbycia się kłopotliwych lokatorów”. To nie tak, nie chcę iść na skróty. Ale sami przyznajcie – jak długo można czekać z nadzieją, że w końcu, pewnego dnia te –czasami już chorobliwe- sprzątanie nie będzie koniecznością? Po prostu oboje jesteśmy zmęczeni

. Zmęczeni porannym rozglądaniem się (patrząc cały czas pod nogi) czy przypadkiem gdzieś nie napaskudziły, sięganiem po papier toaletowy i spryskiwacz do szyb żeby pozbyć się przykrego zapachu, następnie wyciąganiem mopa i szorowaniem podłóg w całym mieszkaniu żeby nie mieć uczucia, że to i owo mogło się przenieść np. do kuchni – gdzie przecież szykujemy jedzenie i nawet nie chcę zastanawiać się, czy w miejscu gdzie kroję chleb, kilka godzin czy minut wcześniej Emil albo Luna chodziły z usmarowanymi łapkami. To jest nasz codzienny koszmar.
Uwielbiam je tulić, głaskać, bawić się z nimi. Gdzieś się to wszystko może i wyrównuje. Przykry obowiązek kontra uśmiech, który dają. Założę się jednak, że większość z Was nie była skazana na użeranie się dzień w dzień, tydzień w tydzień z tym wszystkim. Mumka pisze, że to kwestia kilku dni, ale w przypadku Emila i Luny te uprzykrzające nam życie zachowania, zdają się ciągnąć w nieskończoność. Ja cały czas powtarzam sobie, że kiedyś się to skończy, że może za kilka tygodni/m-cy dojrzeją i pewne „nawyki” po prostu nie będą miały już miejsca. No więc czekam…
Modjeska, chciałabym Cię w tym miejscu uspokoić. Nic nie wydarzy się za Twoimi plecami. Jeśli zostaniemy pociągnięci już do ostateczności ostateczności, do Ciebie pierwszej się zwrócę. Chcę jednak wierzyć, że ten dzień nigdy nie nastąpi. Ja je naprawdę pokochałam.
Tak więc proszę trzymać kciuki, żeby te dwie, małe paskudy w końcu zmądrzały.
Z innej beczki – Luna była z Panem Milan w sobotę u weta. Jak je zabraliśmy z Zalesia, na ogonku miała niewielki strupek, który zignorowałam myśląc, że albo Emil ją ugryzł, albo gdzieś zahaczyła i się z czasem samo zagoi. Kilka dni temu, zauważyłam niewielkie strupki na krawędzi ucha, a ten na ogonku urósł. Suma summarum zdecydowaliśmy o wizycie u weta. Okazało się, że kicia ma grzybicę. Emil się nie zaraził (przynajmniej jeszcze niczego niepokojącego nie wypatrzyłam). Lunę smaruję punktowo maścią raz dziennie. Zalecono też kąpiel obu smarkaczy w Nizoralu. Potwierdzicie, że to dobry pomysł? Mieliście może do czynienia z grzybicą u kotów? Jak długo z nią walczyliście? I w jaki sposób?
A przed paskudami kolejne wyzwanie. Od soboty makulatura w oknach w końcu zostały zamienione na firanki i zasłony. Częściowo są to krótkie firany – więc Emil i Luna mogą swobodnie wskakiwać na ulubione parapety, częściowo długie. Zobaczymy, co się wydarzy… Tam gdzie są długie, upięłam miejscami spinaczami do prania, żeby mogły wskoczyć bez przeszkód na parapet. Mam nadzieję, że nie zaczną się po nich wdrapywać. Na szczęście nowych nie wieszałam, tylko takie, których stratę ewentualnie przeboleję. Ale z czego jeszcze mam zrezygnować?

Dywany - nie, firany - nie, dywaniki - nie, kwiaty - do minimum. Co będzie następne w kolejce?
Chcę zweryfikować częstotliwość / objętość posiłków. Może w tym tkwi problem i stąd to ich nadprogramowe kupcianie? Może jedzą za często i za dużo albo w ogóle menu wymaga solidnej transformacji?
Jak było do niedawna: Rano (około godz. 8:00) pół 400 g puszki /czyli 200 gram na śniadanko/; po południu (ok. godz. 14:00) znowu 200 gram puszki ale o innym smaku (urozmaicamy).
[ Gdy na następny dzień kończymy puszkę z dnia poprzedniego, nigdy nie jest ona prosto z lodówki. Zawsze podgrzewamy na parze do temp. pokojowej.]
Jak wracam z pracy, najczęściej gotuję im kurczaka (pół niedużej piersi) i dostają miskę z drobnymi kawałkami kurczaka, startą, gotowaną marchewką i ryżem (czasami bez ryżu albo po prostu samego kurczaka; czasami –jeśli akurat mam- dolewam odrobinę zupy pomidorowej). Cały czas mają dostęp do świeżej wody (ciepłe mleko podajemy bardzo rzadko) i suchego pokarmu. Suchego mamy 4 rodzaje, ale nie pamiętam nazw (w tym dwa od Aguteks). Za suchym nie przepadają. Od soboty nieco im ograniczyłam jedzenie mokrego, żeby zmusić je do przeproszenia się z suchym. Dostawały rano pokarm mokry, po południu nic a pod wieczór kurczaka. Wczoraj i dziś było mniej sprzątania, więc chyba działa? Nie wiem, za mało czasu minęło. Ostatnio spróbowałam też z twarogiem z odrobiną miodu. Smakowało im, choć nie zjadły od razu wszystkiego. Dopiero po małym przegłodzeniu… A Wy jak często, w jakich ilościach i czym karmicie swoje pociechy? Będę wdzięczna za wszelkie podpowiedzi dot. któregokolwiek z naszych małych dużych kłopotów.
Zrezygnowana Pani Milan.