No to lecimy

Strasznie mi się chce spać ;p
Pierwszego dnia jechaliśmy w takiej oto pogodzie:


To są zdjęcia z autostrady. Ludzie jadą na majówkę i wiozą rowery, kajaki, co tam kto ma i co komu podpowiada wyobraźnia

Właśnie widzę, że nie mam zdj z reszty pierwszego dnia na tel, bo padł mi tel podczas drogi i jak przyjechaliśmy do ośrodka to zostawiłam tel na ładowanie i poszliśmy w góry. Poszliśmy pod wyciąg, bo była już 16 i wjechaliśmy na Szrenicę. Tam spacerowaliśmy, zeszliśmy do schroniska i potem w dół szlakiem czerwonym do Kamieńczyka. Szlak ten był okropny - ciągle kierował w dół, nic ładnego nie było dookoła i rozklekotaliśmy sobie kolana - współczuliśmy tym, którzy tym szlakiem maszerowali w górę, bo można było wypluć zęby. Do Kamieńczyka nie zdążyliśmy - było już zamknięte. Więc zeszliśmy dalej w dół aż do Szklarskiej. Na końcu tej drogi facet smażył oscypki - wiedział, gdzie się ustawić, bo każdy kupował i ten nie nadążał smażyć

Było już przed 20. Pochodziliśmy trochę i poszliśmy do cudownej restauracji z młodą obsługą, bardzo na poziomie - super miejsce, na pizze i m. wziął piwo a ja grzańca. Ten grzaniec 200 ml był tak pyszny, że w życiu takiego nie piłam. Oczywiście piłam, ale po zejściu z gór smakował wybornie! Zaszumiało nam w głowach, wzięliśmy po jeszcze jednym i poszliśmy do pokoju, gdzie padliśmy spać o 22 ;p
Rano od 8-10 było śniadanie. Był stół z potrawami i każdy nakładał sobie co chciał. Dla wegetarian było dużo wszystkiego - wszelkie sery i warzywa, i jajka. A najbardziej smakowały mi kanapki z białym serem i dżemem. Zjadłam aż trzy. Kawa była przepyszna

No i pojechaliśmy do Kamieńczyka. Wejście jest męczące. Potem w kolejce trzeba odstać i ....... jest marnie niesamowicie. Nie polecam - wodospad jest przereklamowany. Lepiej ruszyć tyłek i iść na szlak - tam są naturalne wodospady, jeden za drugim

Ale do rzeczy - myślałam, że tam się chodzi i ogląda, a wygląda to tak, że schodzimy schodami w dół - patrzymy - wszystko osiatkowane, woda spływa i koniec, wchodzimy z powrotem. Wówczas weszliśmy tam wyżej przy budach na grzbiet tej góry, siedliśmy i powiedziałam - jak na razie mi się tu nie podoba i że więcej dzikości jest w bytomskich lasach! Ani gór, ani dzikości, ani nic, tylko kicz i wodospad tak ogrodzony, żeby go nie było widać - wcale bym tam nie poszła, gdybym wiedziała jak to wygląda. Straciliśmy czas i energię.
Zeszliśmy do auta, pojechaliśmy do ośrodka i z powrotem w góry.
Wodospad Kamieńczyka:

Tu powiedziałam, że mi się nie podoba - widok na Góry Izerskie:

Jednak potem nastąpił przełom i Karkonosze pokazały to na co liczyłam!
Idziemy na Łabski Szczyt
Jak wcześniej był kicz, tysiące ludzi, niedzielnych spacerowiczów i panienek w trampeczkach tak ta trasa - pusta. Ze Szklarskiej Poręby wchodzimy w las, cicho, świeżo, pusto, czasem ktoś schodzi, tylko my pniemy się w górę. Obok płynie tyci strumyczek, droga prawie prosta - rozkosznie


Potem zaczęła się prawdziwa zabawa - wchodzenie po rzecze w górę, po kamieniach

To co pamiętam z Tatrów
Większość ludzi schodziła w dół. Po jakimś długim czasie skończyła się ta rozkoszna zabawa a zaczęła męka wspinania po gładkiech drodze, miejscami tak stromej, że prawie można było iść na kolanach. Tak, była to męka

Widoczki po drodze + pełnia lata + zima = upał ze śniegiem


Po długiej drodze w końcu jesteśmy w schronisku - ten na pierwszym planie to mój towarzysz wycieczki, nachalnie wciąż rył się do zdjęcia

Chwila przerwy, a przerw prawie nie robiliśmy i lecimy dalej, gdyż szczyt jeszcze nieosiągnięty.
Nad schroniskiem:

Szlak, którym szliśmy był zamknięty ze względu na lawiny - w ogóle meksyk z tymi szlakami, ja już nie wiedziałam gdzie idę, grunt, że do góry i nie wiem na który szczyt, który to ten właściwy. Uszliśmy trochę i nad zakazem ludzie wydeptali kolejny szlak w śniegu - powyżej lawin. Więc szliśmy ka krezkę po śniegu na jakiś szczyt. Po drodze odchodziły niezłe jaja. Jak zwykle prawie wszyscy schodzili, a my jako nieliczni w górę. Tam gdzie były lawiny był kawałek do okrążenia, ale pewni młodzi ludzie postanowili sobie skrócić drogę. Pierwszy odważny, ku niedowierzeniu reszty ... siadł na dupe, dźwignął nogi i zjechał na czterech literach

wydając przy tym okrzyki zadowolenia z siebie

Dojechał przy tym do małej polanki i z okrzykiem radości zaczął zachęcać resztę. Powoli i ostrożnie zjechał kolejny traper dupoślizg tak samo uradowany własnym popełnianym czynem. Za nim już bardziej odważnie reszta uradowanej gawiedzi, nieśmiało z różnych stron poczęła zjeżdżać na własnych zadkach. Śmieszne to było niesamowicie

W końcu doszliśmy na szczyt, choc te szczyty jak fatamorgana, niby już dochodzisz, a ten złośliwiec zaś na horyzoncie



Nie spoczywamy na laurach tylko ciśniemy dalej na Śnieżne Kotły:





Tu trzeba było się ubrać, bo było tak zimno, żeśmy zamarzali. Zjedliśmy gruszkę, więc usiedliśmy na chwilę na czas posiłku i tu właśnie coś mi się stało. W jednym momencie jakby mi kości wszystkie połamało w 1000cu miejsc. Od tej pory każdy kolejny krok to była męka i okropny ból. Ale co tam, jeszcze sobie z tego nie zdawałam sprawy co mnie czeka. Była chyba 17 - idziemy dalej! Przeszliśmy pod Wielkim Szyszakiem. Widzę, że nie mam zdjęć na tel. Szliśmy tuż pod wierzchołkiem, więc można uznać, że jest zaliczony

W planach było iść pod Śnieżnymi kotłami. Szliśmy po kamienistym zboczu, widoki bajeczne, droga czy te głazy bardzo ciekawe i spotkaliśmy kolejną ciekawą grupę traperów - oni szli pod górę, co było na pewno trudne. I jeden na końcu zaśpiewał - Poddaaaajmy sięęęęęę!!!

Pękaliśmy ze śmiechu

Dalej było bardzo ciekawie, wciąż w dół, przez kosodrzewinę i śnieg. Ja już tak zbolała, że ciągle się przewracałam. Raz małż chciał mi zrobić pamiątkowe zdjęcie a ja kopyrtnęłam w bok machając przy tym wszelkimi kończynami - wciąż pamiętam jego minę! Ale dalej nie wiedziałam, że będzie za niedługo horror. Idziemy i idziemy w dół i w dół, a dołu nie widać.
Tego dnia uwierzyłam w ducha gór - naprawdę. Jak nigdy, ja już jak robot, mówię, żebyśmy usiedli na kamieniu. Otworzyliśmy paluszki i jemy w ciszy. Ja już zaczęłam wątpić czy m. wie gdzie idzie - dołu nie widać a słońce już nisko. I sobie myślę - gdzie ten duch gór. I nagle tuż przed moim nosem, w mikro rzeczce przepłynęła okrągła mysz z krótkim ogonkiem, przeskoczyła drewienko i wpadła do norki w w ziemi. Ucieszyłam się jak nigdy, bo to pierwsze zwierzątko jakie spotkałam. Nagle wyskoczyła z norki, przepłynęła tą rzeczkę przeskoczyła drewienko i zniknęła dalej w śniegu
Tu ja, jeszcze nie całkiem upadła ;p

Idziemy dalej, idziemy i idziemy aż w końcu droga zaczyna iść do góry. Ścieżka jak w lesie skrzatów. W końcu słońce powoli zachodzi.
Wyobraźcie sobie, że to szlak, po tym trzeba się wspinać i iść dalej


Szliśmy i zaczęłam się już denerwować, bo byliśmy na prawdę daleko od czegokolwiek, a powoli zaczęło zmierzchać.
Byłam wkurzona, bo zaufałam m. a nie tak to miało wyglądać. Myślę sobie znowu, gdzie ten duch gór. Aż tu naraz przylatuje ptaszek taki maciupeńki jak sikorka i tak samo okrągły z biało czarną głowką. I ten ptaszek przez kilka set metrów wciąż mnie prowadził, ciągle wzlatywał na kamienie metr przede mną. Długo z nami szedł. I opowiadał a opowiadał coś tam. Aż w końcu odleciał.
W końcu w lesie zapadł zmrok. Mówiłam cały czas do m. że nie chcę wracać do schroniska, bo mieliśmy zejść spod szyszaka a tu się okazuje, że pylamy wciąż z powrotem pod schronisko.
Słońce zaszło. Pod schronisko pod Łabskim dotarliśmy gdy księżyc w pełni świecił. Wierzcie mi - wszystkie części kości tak mnie rwały, byłam tak wnerwiona na m. że miałam ochotę mu dowalić. Każdy krok to był rwący ból aż od podeszwy stopy po włosy na głowie, wciąż się przewracałam. I powiem Wam, że nie to że byłam zmęczona, bo dałabym radę pylać jeszcze dalej, tylko na szczycie w jednym momencie mnie tak połamało. Z pod schroniska szłam i płakałam dosłownie jak dziecko z bólu. M. panikował. Bałam się, że będziemy tą rzeką iść w dół w kompletnych ciemnościach i potem jeszcze godzinę drogą, którą przyszliśmy. Tyle razy gadałam, że nie cierpie wracać tą samą drogą którą przyszłam. M poniósł porażkę. Trzeci raz pomyślałam, gdzie ten duch gór. I nagle z góry schodzi jakiś facet z psem. Pytam go jak daleko do Szklarskiej i jak iść, żeby nie iść rzeką. Pokierował nas na Kamieńczyk i po drodze jest stok narciarski i tamtędy w dół. Czwarty raz pomyślałam, gdzie duch gór, kiedy widziałam, że mamy księżyc w pełni - doskonale oświetlał nam drogę. Nie uwierzycie jak było jasno. Nie miałam siły nawet robić zdjęć. Tel mi padł, a aparat już schowałam, bo ciemno a ja się przewracałam. Tak mi się chciało siku, że nie wytrzymałam i musiałam zrobić w krzakach. Księżyc oświetlał mi tyłek, że d... świeciła niczym drugi księżyc. Musiałam trzymać się drzewa, żeby się w to nie przewrócić. Tyle dobrze, że m. miał latarki, bo niżej księżyc już słabiej docierał. Było przed 22 a myśmy nie wiedzieli jak jeszcze daleko. W końcu doszliśmy do kolejki, która w nocy wyglądała upiornie. Wciąż wydawało mi się, że widzę ludzi, a to były drzewa, albo słupy. Szliśmy dalej i doszliśmy do stoku. Droga była już łatwa i był to ogromny skrót. Nam się dwa tel wyładowały. Czekało nas jeszcze iście przez całe miasto. Nie mieliśmy jak wezwać taksówki. Zeszliśmy z gór o 22.20.
Dostawca pizzy dawał komuś zamówienie. Kolejny raz pomyślałam o duchu gór, gdy m. zapytał go czy nas podwiezie. On jak tylko badnął jak my wyglądamy od razu się zgodził. Dał nam ulotkę i powiedział, żebyśmy zadzwonili, kasy nie chce - może zamówimy pizze a jak jeszcze dziś to nam przywiezie.
Od razu po wejściu do budynku m. zadzwonił do pizzerii. Było po 22.20 a pizzeria do 22 czynna. Facet zgodził się przyjąć zamówienie i 20 min później mieliśmy kolacje

Miałam kupione wino - don Mateus różowe musujące w okrągłej butelce z dlugą szyjką. Co mnie podkusiło - nie wiem. Nie szło go otworzyć. Nie szło wcisnąć korka, a nie mieliśmy noża. Otwieranie trwało pół godziny. Ale naległam. Nie wiem nawet jak weszłam po schodach, jak się wykąpałam, zgrzytałam zębami jak klucznik kluczami.
W końcu przypomniałam sobie, że mam ostre nożyczki i poszło. Napiliśmy się wina tj ja, zjedliśmy pizze i padliśmy trupem. Mąż musiał mnie zaprowadzić do toalety, bo nie umiałam ustać na nogach.
Przeklinałam w trakcie drogi Karnokonosze - śmialiśmy się, że takie górki zjadamy na śniadanie, a to Karkonosze nas pożarły, przemieliły i wypluły.
Mówiłam, w trakcie drogi, że ja to wszystko pieprze, ja jutro nigdzie nie idę, chce jechać do domu, nie zajdę nawet na śniadanie.
Rano m. obudził mnie rano. Pyta delikatnie czy idę na śniadanie - mówię - tak i wstaję. Z japą odklejoną od poduszki mówię -
idziemy na Śnieżkę z buta! M. nie zwrócił na to uwagi. Pokuśtykałam do łazienki i zrobiłam ze sobą względny porządek. Wychodzę i mówię - idziemy na śnieżkę z buta! Ten nadal nic. Dopiero po śniadaniu w aucie do niego dotarło, że chyba nie dostałam kamieniem w łeb. Mówię kolejny raz - rozumiesz? Chcę iść od parteru na śnieżkę?! A on - ale nie dasz rady, ale choć na kolejkę, możemy zejść, możemy wjechać i zjechać. Mówię, nie po to przyjechałam w góry, żeby elkami jeździć. Elką mogę zjechać, bo czasu już nie ma.
Oczywiście na mnie chciał zwalić to, że jemu się nie chce drałować pod górę.
Postawiłam na swoim. Podjechaliśmy tylko elką 2 min z Karpacza pod wstęp do parku i idziemy w upale do góry czarnym szlakiem.
Góry ciągną mnie jak magnez - nie mogłabym jechać, nie mogłabym nie iść, odpuścić. Wyobraźcie sobie - facet od pizzy mówi, że za dużo km zrobiliśmy, że to za dużo na raz i że jutro się nie pozbieram z łożka - mnie wszystko przestało boleć. Szłam bez zakwasów nawet. Znowu pomyślałam o duchu gór. Podejście było bardzo ciężkie i męczące, bo nachylenie ogromne. Znowu wszyscy schodzą. Kto szedł pod górę - wszystkim wyprzedziliśmy. Z nami szla taka młoda para nastolatków - byliśmy jak żółw i zając. Oni lecieli szybko pod górę i co 20 min siadali, my ich wyprzedzaliśmy w żółwim tempie idąc bez przerwy. Znowu nas wyprzedzali, szybko idąc po czym znowu siadali. Tak kilka razy, aż całkiem się zagubili i na szczyt nie doszli, bo w połowie drogi było rozwidlenie szlaków, tam usiedliśmy i ich już nie było. Znowu wygrał żółw z zającem
Rozwidlenie dróg na czarnym szlaku - w połowie drogi zrobiły się kamienie. Do schroniska pod Śnieżką jeszcze kawałek drogi.

Schronisko i Śnieżka w tle:

Podejście na Śnieżkę mordercze - szłam długo i powili, koszmarnie trudne, prawie w pionie. Nie było czasu na łagodną drogę dookoła.
Widok w trakcie podejścia:

Szczyt

Nagroda:

15 zł gofr na bogato. Zamówiliśmy z okienku i weszliśmy pod środka, przed te 2 metry gofr ostygł prawie całkiem.
Było mi za słodko, m. zamówił mi czarną herbatę bez cukru, bez cytryny - o ludzie! Najlepsza herbata w moim życiu, pyszna, gorąca, oooo mniam! D
A potem szybkie schodzenie z tej górki, co za rozkosz - dałam radę

Podeszliśmy już na elkę z czystym sumieniem i rozkosznie dwoma zjechaliśmy na sam parking:

Krzesełka pojedyncze, zjechałam ja i moja owca, znaleziona na ulicy

Gdyby to od m. zależało ciągle wozilibyśmy tyłki, on był w szoku, że ja jestem taki traper. Sam sapał jak dziki osioł, mimo że trenuje na siłowni, ale się nie przyznał do zmęczenia

Kłamał, że on to by wbiegł na taką górę, a ledwo szedł w tempie żółwia.
I tyle, pojechaliśmy do domu. Ale oczywiście nie mogło się obyć bez przeszkód. Autostrada dłużyła się jak cholera, zapadła znowu noc, księżyc w pełni. Jadę i mijam auta z awarią. Długo nie czekałam. O 22 pana! Na autostradzie pana, kapeć!!! Dobrze, że jechaliśmy prawym pasem w miarę wolno. Od razu zjazd na pas awaryjny. M. mówi, że oponę zmieniał już wiele razy. Szarpie i szarpie i nie umie nic zrobić. Auta jadą jak szalone. Ja mam ochotę skopać go tam. Patrzę w księżyc, myślę duch gór. Nagle po drugiej stronie autostrady zatrzymuje się auto i wychodzą panowie z pomarańczowych kamizelkach. Nie mogłam w to uwierzyć. Przechodzą przez autostradę i zaczynają m. pomagać. Przynoszą narzędzia. Koło odkręcili. My mamy baterie padnięte, mama na nas czeka, spóźniamy się. Ja zaś beczę z wściekłości, bo koty, bo mama się martwi, bo 100 km od domu, bo nie mogę zadzwonić. Kolo odkręcili i mówią czy se m poradzi. On, że tak, weźmie podnośnik. Oni czekają na przejście i patrzą co ten robi. On nie umie auta podnieść. Na szczęście oni nie poszli - zrobili to za niego. Gdyby nie oni, nigdy byśmy się nie ruszyli stamtąd. To nie koniec, o nie! Opona druga ma mało powietrza. Kazali jechać wolno pasem awaryjnym na stacje 3 km napompować koło. Dojechaliśmy, m. miałam ochotę zatłuc za głupotę. A na stacji kompresor zepsuty! M. lata po stacji i gdzieś przepada. Na stacji ręcznej pompki nie ma. Gdzieś przepadł, minuty mijają. Ja się trzęsę z wściekłości. Przychodzi - był po drugiej stronie autostrady i kupił pompkę. Pompuje. Już mamy odjeżdżać mówię mu, że ma lecieć na stacje i pytać o możliwość podpięcia się do prądu - gada, że nie ma. Wściekła poleciałam sama, a babka mówi, że pod każdym stolikiem jest. Lecę z powrotem po tel i ładowarkę i lecę zaś na stacje a tam pod każdym stolikiem na Orlenie 10 gniazdek. W końcu dodzwoniłam się do mamy - ona nam kluski, sos grzybowy i kapuste zrobiła i deser. Mówię, że nie przyjadę, bo nie wiem gdzie jestem a będę w nocy. 22.20 odjeżdżamy a m. mi gada, że jesteśmy niecałą godzinę drogi od domu

Na resztce baterii dzwonię - przyjade dziś po koty, mama niech obiad pakuje. Po 23 byliśmy u mamy.
Koty w szoku nie chciały iść. Mamie dałam duże oscypki.
Koty pakujemy i jedziemy do domu.
Drogi puste, koty w szoku, bo po nocy jadą. Panikują obie i łażą po całym samochodzie. Pozwoliłam im. W sumie prawie już nic nie jechało. I tak o 24 dotarliśmy do domu.
W domu wkur kolejny. M. wyłączył prąd. Wszystko w lodówce łącznie z mięsem się zepsuło. Miałam podejrzenia przed wyjściem, ale nie sądziłam, że można być tak głupim. Nerwy mi puściły totalnie.
I takie mam zakończenie wycieczki

Wczoraj sprzątał jeszcze lodówkę.
Ależ napisałam. Lecę do weta, Kitusia ma zapalenie pęcherza
