Hej, wróciliśmy.
Wycieczkę oceniam na jakieś 6 pkt w skali 0-10.
Na początku wszystko pięknie ładnie, pociąg planowo podjechał, postał na peronie 5 minut dłużej i w końcu ruszył. Byliśmy w Opolu o 9:35, spisaliśmy pociągi powrotne (jak się potem okazało - niedokładnie) i ruszyliśmy w stronę ZOO. Doszliśmy w 10 minut, więc przed wejściem sobie zjedliśmy i o 10 otworzono podwoje.
Niestety, już od wejścia czyhała na nas wycieczka rodzinna obejmująca jakieś 5 pokoleń, człapiąca wszędzie za nami i wypełniająca nasze uszy wrzaskiem dzieciaków

Zwierzaki za to fajne, bardzo aktywne z rana, uchatki kalifornijskie fajnie się bawiły (jeden z samców ma na imię Chester!

), gibony odprawiały poranne akrobacje na sznurkach, ale hitem dnia był pancernik włochaty, który tak fajnie zasuwał po swoim wybiegu

Śmieszne były też pazurkowce, czyli malutkie małpki, takie jak uistiti białouche czy tamaryny cesarskie.
Potem zaczęło się schodzić więcej ludzi, więc uciekliśmy do pawilonu małpiarni. Goryl był wyłożony tuż przy szybie, leżał na sznurkach jak na hamaku i w ogóle się nie przejmował, że te mniejsze małpy robią mu zdjęcia. Kolejnym ciekawym odkryciem był leniwiec, który bardzo żwawo sobie łaził po zawieszonych sznurkach, kręcił się w te i z powrotem, a jak doszedł do ściany to zawracał i łaził znowu. Fajny gość

Następnie widzieliśmy jaguara, który jak mały kotek przewracał się na plecki i tarzał, znudzone życiem pumy oraz małego ocelota, który wystawiał łapki przez za duże kraty i próbował łapać jakieś wiechecie rosnące przy wybiegu. Na Wyspie Lemurów Katta zwierzaki zwabione szeleszczącą torebką zjawiły się tłumnie i mnie otoczyły

Głaskałam je po łapkach i ogonach

Potem odwiedziliśmy rodzinki kotów, czyli 3 malutkie rysie karpackie (urodzone 10 maja) i dwa bliźnięta irbisów (urodzone 6 maja), które były najsłodsze

Małe irbisiątko bawiło się z mamą w polowanie, z kolei rysiątka wyłożone wokół rodziców wygrzewały się w słoneczku.
Przyszła też kolej na miniZOO, czyli: gęsi terrorystki, które goniły każdego ludzia na terenie domagając się zeżarcia sznurówek, lamę która nie dawała się pogłaskać, wybieg dla królisiów i świnek morskich, fajne świnki maskowe, dwa rodzaje kurek (zielononóżki i jedwabiste) oraz gołębie rasy ryś polski, duże skubańce.
Po miniZOO zawiało nas na wybiegi afrykańskie, czyli najbardziej oczekiwane przeze mnie gepardy. Kocham te koty, są takie śliczne i dostojne. Dwa samce były zamknięte w przedsionku wybiegu i pozowały do zdjęć, z kolei 3 samiczki łaziły po obszernym terenie i również pozowały, a jedna nawet na nas nawarczała

Obok gepardów były wylegujące się w słońcu kangury, żyrafy i zebry.
I mniej więcej od tego momentu zaczęło się wszystko psuć. Ludzi było więcej i więcej, oczywiście 90% z wózkami i dzieciarnią. Jakiś drący paszczę dzieciak popłoszył wszystkie kangury, które uciekły na najdalszy koniec wybiegu, a drugi z rozwydrzonych "milusińskich" wbiegł we mnie i oczywiście rozryczał się tak, że pewnie go tu we Wrocławiu słyszeli

Nie dało się normalnie przejść, bo wszędzie zastawione wózkami... Porażka jakaś. Zaczęły mnie też cisnąć buty w małe palce, a to był dopiero początek.
Karmienie kotików. Ludzi tyle, że nic nie było widać, jeden dzieciak ciągle wciskał mi się w nogę a drugi mnie kopał, bo siedział na barana u ojca

Sam pokaz bardzo fajny, lepszy niż u nas, ale te warunki były koszmarne. Potem buty uciskały coraz gorzej i gorzej, już nie miałam siły człapać. Mieliśmy czekać na 14, na karmienie wydr, ale nie daliśmy rady. Po drodze do wyjścia znowu wpadł na mnie jakiś dzieciak

Wg naszej rozpiski pociag miał być o 13:47, a była już 13:20, więc praktycznie biegliśmy przez miasto (biegliście kiedyś z obtartymi palcami?

). Na miejscu jednak okazało się, że pociąg ten jeździ tylko w piątki i poniedziałki, a w następnym - objętym rezerwacją miejsc - nie ma dwóch miejsc koło siebie, nawet w tym samym przedziale. Więc musieliśmy czekać do 15... o 15 przyjechał pociąg, w którym CUDEM udało nam się dorwać miejsca. Były tak niewygodne, że natychmiast zaczęła boleć mnie szyja, a dodatkowo... tak, zgadliście. DZIECIAK przez całą drogę płaczący/marudzący/drący się. Oczywiście pociąg na każdej kolejnej stacji kogoś wpuszczał, więc jechaliśmy ponad godzinę (planowo 58 minut). Już we Wrocławiu musieliśmy przez 20 minut czekać w autobusie na pętli, wczuwając się w aromaty z KFC, bo jacyś kretyni zrobili sobie bufet na poczwórnych siedzeniach...
No, ale jestem nareszcie w domu, zaraz zjem i zajmę się swoimi obolałymi stopami. Koty już zjadły i brykają, aczkolwiek nie wiem, co zjedzą jutro, bo puszki się skończyły. Odpowiadając na pytanie Arielki - owszem, można w zwykłych mrozić, ale wykładanie tego potem do misek jest cokolwiek niewygodne. Zamówiłam woreczki strunowe, które idealnie pomieszczą dzienną porcję i można ją potem spokojnie dzielić, nie rozwalając przy tym całego woreczka.
To tyle, zdjęcia będą potem.