Jesteśmy w komplecie i dobym zdrowiu. Zaczął się na uczelni nowy semestr, więc jest pracy o cholery i nie ma nawet pięciu minut na prywatny internet. Nie narzekam, bo jak człowieka doceniają, to trzeba się tylko cieszyć i tak trzymać dalej. Tylko po pracy zaraz padam, potem wstaję na dwie-trzy godzinki, ale one idą na oporządzenie kotów. Bo chałupą i resztą zajmuje się mój wiecznie wychwalany mężulo
Ale już za kilka dni pójdzie ostatnia i mam nadzieję, że naprawdę optymistycznie ostatnia tura chemii. Gnaty bolą mnie jak diabli i ledwo chodzę, ale to chyba tylko wynik wrodzonej wadzy, starości i więcej niewdzięcznej pory roku

Wadę przeboleję, resztę mam głęboko gdzieś
Nie wiem, co bym w tych cięzkich czasach zrobiła bez kotów.
Codzienna scenka:
Felutek dostaje mocno rozdrobnione jedzonko w "kocim" pokoju (na wszelki wypadek, nie że by mu coś było), reszta, łącznie z Czarną Damą je w kuchni. Po dwa-trzy koty z jednego talerzyka, bo kto by to mył
(na swoje watłe usprawiedliwienie doadam tylko, że u nas koty jedzą na porcelanie

no dobrze, na chińskim szkle

(w plastiki nie wierzę i już).
Moja ulubiona scenka. Bardzo mała czarna, vel Coco zostaje wypuszczona ze swojego pokoju na karmienie. Panienka leci do kuchni. Dostaje pod nos nawet nie michę, tylko duży talerz. Na talerzu ląduje jedzenie. Do talerza podchodzi Filipek. Dostaje w mordę. Robi unik i odchodzi. Podchodzi Pysiek. Też zbiera po pysku i się ulatnia. Na koniec ryzykuje przywódca stada, czyli Kitłaniu i tez zbiera baty. Przy misce zostaje Cocunia. Maleńka, delikatna panienka. Małe filigranowe cudo z wielkimi oczami.
Cocunia, to bardzo porządny człowiek. Nigdy nie bije mniejszych od siebie.
Czyli tłucze wszystkich

Szybki mocny prawy sierpowy, bez odrywaniania pysia od miski, skutecznie załatwia sprawę.