Ufff... za nami noc pełna cudów...
Jak pisałam od paru dni Dzidzia marniej je, uświadomiłam też sobie, że dużo więcej śpi i nie szaleje, jak na początku. A w nocy obudził mnie RZYG. Devon spały na moim łóżku, czyli autor rzyga był oczywisty. Postanowiłam nie czekać do rana, zapakowałam smarka w transporter i 2.30 rano zameldowałyśmy się na Kosiarzy. Ale się działo...
Badanie Dzidzia zniosła jako tako. Temperatura 39,9, zaczerwienione gardło, lekko powiększone węzły chłonne kolanowe. Wygląda na jakiś stan zapalny. Wetka przygotowała baterię zastrzyków, a Dzidzia się wściekła. Pogryzła mnie (strumień krwi plus siny paznokieć), wetkę i zwiała pod kanapę. Udało się zrobić jej trzy zastrzyki i się poddałyśmy. A przy szczepieniu nawet jej powieka nie drgnęła!!! Nie wiem, co ją napadło, ale będzie problem z wizytami.
Jedno jest pocieszające - po tych zastrzykach (przeciwzapalny, przeciwbólowy, przeciwwymiotny) Dzidzia odżyła. Jeszcze w nocy zjadła miseczkę chrupek, na śniadanie Animondę i mleko, znowu się bawi i zaczepia wujków. Jeśli rzyg wróci znowu lecimy do weta.
Czy ja już kiedyś mówiłam, że zwariuję z tymi kotami?