Witam i zapraszam. Każdy jest mile widziany.
Czas przedświąteczny jest dla mnie sporym wyzwaniem logistycznym. Staram się doprowadzić dom do stanu względnego porządku. To oczywiście utopia, z której nic, poza frustracją nie wynika, ponieważ bilans sprzątania do bałaganienia nie da się zrównoważyć. Chociaż muszę przyznać, że po kilku dniach intensywnego szorowania, pucowania, przecierania, ustawiania, mycia, prania, krochmalenia i prasownia, poprawa jest widoczna. Już tak jestem zmęczona tym dążeniem do wiosennego uporządkowania wszelkiego majątku, że chyba polubię bałagan. Na szczęście niemoc czynu w cudny sposób zbiegła mi się z ukończeniem sprzątania i ogólnym wyczerpaniem. Okropnie się denerwowałam, bo ten nieszczęsny złamany palec, utrudniał mi sprawne poruszanie się. Żaden lekarz go nie uzdrowi, pomóc mi może wyłącznie czas przyszły, raczej powielkanocny. A żółwie tempo przy takim nawale pracy, to porażka, która doprowadza mnie do czerwoności. Dramatyzmu całej sytuacji dodawał fakt, że moje oczekiwania, co do pomocy TŻa przy sprzątaniu wzrastały wprost proporcjonalnie do stopnia kuśtykania. Tyle, że chęci TŻ nie wzrastały za bardzo. Więc pretensje w moim mózgu namnażały przez podział, jak bakterie chorobotwórcze. I czułam się z tym coraz gorzej. Może mniej bym się wściekała, gdybym nie wychodziła z założenia, że TŻ sam powinien wiedzieć, co ma zrobić i jasno werbalizowała własne oczekiwania. Ale, źle rozumiana duma nie pozwala mi się napraszać, więc gotuję się tylko w środku ze złości, a na zewnątrz zachowuję spokój. Czasami trudno mi mówić do TŻa dużymi literami, ciągle go o coś prosić, albo o czymś przypominać. A bez tego chłop niestety nie wie, co ma robić, nudzi się setnie i zaczyna rozwiązywać krzyżówki. Gdy ja nie wiem w co mam ręce włożyć, a wizytę w kibelku przekładam na później.
Gdy jakiś czas temu byliśmy u znajomych na proszonej kolacji, TŻ wychwalał swoje dokonania kulinarne. Wyszło na to, że mam w domu kucharza doskonałego, więc ograniczam się przeważnie do robienia sałatek. Wiadomo, na okrętach gotują wyłącznie mężczyźni, bo to wykwintni smakosze. Postanowiłam więc skorzystać z niespodziewanego daru losu i w tym roku poprosić mojego mistrza patelni o przygotowanie potraw na święta. Ja mogłabym się ograniczyć do robienia porządków. Na gruncie domowym mistrz nie okazał jednak entuzjazmu do gotowania. Chyba wyczyny werbalne wychodzą mu znacznie lepiej, niż praktyczne zmaganie się z przygotowaniem potraw. No i przyszła taka chwila, że Paweł i zapytał nieśmiało:
- Mamo, a co będziemy jeść na śniadanie wielkanocne?
- Nie wiem synku. - odpowiedziałam szczerze. - Musisz tatusia zapytać, bo w tym roku to on będzie gotował.
Naprawdę miałam szczery zamiar spełnienia tych gróźb, chociażby po to, żeby się TŻ nauczył nie przechwalać nadaremno i do tego moim kosztem. Ale widzę, że tymczasem zielone oczęta mojego dziecięcia przybierają kształt coraz bardziej zbliżony do koła. Zdziwienie i przestrach malują się na chudej synkowej buzi. I pada następne pytanie:
-Jak to mamo? To w tym roku na Wielkanoc będzie głód?
-Głód to nie, najwyżej spaghetti. - pocieszam Pawełka. I dociera do mnie, że nie mogę uczyć męża rozumu, kosztem dzieci. Tak nie pogram. Więc skoro sprzątanie zakończyło się sukcesem, to mogę zacząć pląsać nad garami. Zakupy zrobiłam wtak zwanym międzyczasie. Właśnie gotują się warzywka na sałatkę jarzynową. Namoczę też mięcho w marynacie. I niedługo muszę wyruszać do pracki. Ciąg dalszy nastąpi, jak wrócę.
A kocicki są słodkie. Pomagają mi, jak mogą i ciągle mi towarzyszą. Nie wpuszczam ich do łazienek, jak tam sprzątam. Jak używam żrących środków chemicznych, to boję się, że któreś mogłoby sobie zrobić krzywdę. Więc towarzystwo siedzi pod drzwiami miauczy koncert intensywny. Obawiają się chyba, że im pańcia zatonie. Więc sprzątam tak jakby na sygnale. Kociątka moje bardzo chętnie zdobią też świeżo umytą podłogę, śladami ślicznych stópek. Wychodzą z tego takie kwiatkowe wzorki. A jak poodkurzam i wszystko odkłaczę, to kilka kocich rundek zapasowych, jakiś sparing bokserski i przebieżka załatwiają problem kompletnego braku fruwającego futra. Florcia nadal ma apetycik doskonały, zaokrągliła się troszeczkę i próbuje się we mnie po kilka razy dziennie wetrzeć. Zwłaszcza, jak wrócę z basenu, bo ona uwielbia zapach chloru. Przychodzi sobie wtedy kociczka moja, przysiądzie sobie i zabiera się za lizanie mojej nogi, albo ręki.
Gustawuś, to słodziak najmiększy. Ale ostatnio coś dużo karate uprawia z Orbisiem. A Orbinio jedzie w sobotę do kociego fryzjera. Tak się kołtuni to dziecko, że już sobie poradzić nie mogę. Więc postanowiłam nieodwołalnie przystrzyc mu sierść na klatce piersiowej i pod paszkami. Więc będzie mu lżej biegać na wiosnę.