Rudzinka zachorowała na zapalenie zatok. Zielony glut ścielił się gęsto, oddychała tak, że zawstydziłaby Lorda Vadera, gorączka 40.6*C, kot ledwo żywy - ogólnie dramat. Dlatego też do antybiotyku dostała też tolfedynę w zastrzykach, które to miał Tż (skoro uznał, że to pikuś

) podawać kilka dni z rzędu w domu. Rudzinka, jak można się było spodziewać, stawiała partyzancki opór, wiła się jak piskorz, próbowała prośbą lub/i groźbą wyjaśnić, dlaczego czuje się znakomicie i absolutnie zbędne są jakiekolwiek zastrzyki, jednak byliśmy nieugięci

Wobec tego Rudzik postanowiła wytoczyć przeciw nam cięższe działa - zawołała na odsiecz Pchełkę

Myśleliśmy naiwnie, że Pchełcia się tylko się kręci w okolicy, bo zainteresowało ją, dlaczego się szamoczemy z Rudzikiem, a tu nagle, jak już Rudzik był zdybany i owinięty ręcznikiem, okazuje się, że strzykawka zniknęła

szukamy jak głupi, przed chwilą stała obok, a tu się okazuje, że Pchełka całkiem 'niechcący' zwaliła ją na podłogę i z najniewinniejszą miną świata właśnie lizała sobie łapkę. No to poleciałam, zdezynfekowałam igłę spirytusem, uznałam, że to przypadek i zdarza się, przystąpiliśmy do ponownej ofensywy zastrzykowej. Jako, że do ustaiwienia odpowiednio Rudzika potrzebne okazaly się 4 ręce, tym razem postanowiliśmy postawić strzykawkę na szafce obok. Jednak Pchełka, bez zachowywania dalszych pozorów i bez zbędnych ceregieli, wskoczyła na szafkę i lotem ścinająco-koszącym łapki posłała strzykawkę znowu na podłogę, a mnie kolejny raz do odkażania igły
Niestety dywersja okazała się niewystarczająco skuteczna, zastrzyk wylądował tam, gdzie miał

Jednak Pchełci trzeba przyznać, że jest prawdziwą przyjaciółką
