» Nie wrz 07, 2008 18:18
Nigdy nie pchałam się sama do tego zakładu. Annskr świadkiem, że zawsze odżegnywałam się od takiej pracy.
Pewnego dnia, gdy byłam z którymś Szczypiorkiem u wetki, po wyjściu z gabinetu w poczekalni zobaczyłam faceta z piękną suczką, skundlonym owczarkiem niemieckim. Zawsze miałam słabość do tej rasy. Zagadnęłam gościa o suczkę. Dowiedziałam się, że to zwierzątko mieszka w ich zakładzie, że chcą ją wysterylizować, żeby nie miała małych. W trakcie rozmowy dowiedziałam się, że jest tam jeszcze wiele kotów, którymi się opiekują, a które nie są wysterylizowane. I się mnożą. Poprosiłam o skontaktowanie mnie z ludźmi od kotów, o zostawienie dla mnie numeru telefonu u Pani Doktor. Po jakimś czasie wetka dała mi świstek z nazwiskiem i telefonem.
Bardzo mocno kombinowałam, komu ten problem ożenić. Bóg mi świadkiem, że chciałam się z tego zwekslować. Tylko nie za bardzo wiedziałam komu to oddać, a przede wszystkim, w jaki sposób.
Trochę siłą rozpędu wchodziłam w to coraz bardziej. Pojechałam, obejrzałam. Nawet zaczęło mi się wydawać, że nie jest to coś bardzo trudnego, bo odpada na przykład problem z przetrzymywaniem zwierząt, albo z zagrożeniem ich życia. To bardzo dużo. Tam trzeba było tylko zająć się maluchami i stopniowo sterylizować dorosłe.
To tak jak z nowotworami u ludzi. Inni na to chorują i umierają, ale mnie się to nie przytrafi - tak często myślimy.
Ja tak myślałam o chorobach i umieraniu kotów. Że mnie się to nie przytrafi.
Przytrafiło się.
Ja wiem, że jak te moje żale przeczyta annskr albo Jana albo inna łapaczka, to się uśmiechną z politowaniem. Wielkie rzeczy. Pierwsza śmierć, a użalam się nad sobą, jakby nie wiem co. Ja też się sobie dziwię. Przecież widziałam tego smarka zaledwie cztery dni. Co mnie obchodzi jakiś kot, któremu nawet nie zdążyłam nadać imienia.
Gówno mnie obchodzi, co sobie o moim użalaniu pomyślą inni.
Kilka dni temu w wątku Anki wysmarowałam elokwentnego posta w odpowiedzi na to, że Anka nie może mieć poczucia winy za to, co stało się z oczkiem jej Mani. Los się chyba na mnie zemścił za te moje wymądrzania. Tak, mam poczucie winy. Może gdybym tego malucha nie złapała, żyłby dalej, bo jego braciszek żyje i jest zdrowy. I wiem, że racjonalnie rzecz ujmując moje poczucie winy to jakaś nieuzasadniona histeria. Kretyńska egzaltacja.
Tylko niech mnie ktoś nauczy, jak poskramiać emocje rozumem.
Jutro, jeśli nie będzie padać, znowu pojadę do zakładu. I będę robić to, co zaczęłam. Czekają na pomoc kotki. I czeka na moją pomoc kilku ludzi, którym los tych zwierząt nie jest obojętny. Dam sobie radę. Zawsze daję.
Doprowadzę to do końca. Najmniejsze maluchy zabiorę do siebie, odrobaczę, poszczepię, znajdę im domki. Te starsze i całkiem dorosłe też zabezpieczę.
Ale już nigdy więcej nie podejmę się podobnego zadania. Nie stać mnie. Nie boję się chorób zakaźnych, bo moje koty są zabezpieczone na wszystkie sposoby przez Panią Doktor. Nie boję się grzebania w wymiocinach, kupach. Boję się tylko śmierci. Bezsilności.
Niech ten post będzie pożegnaniem malucha. [']
i nie wracajmy więcej do tego, proszę
***** ***