Świnkowe śmierci też mam na koncie
Pierwsza świnka jaka mieliśmy, Kubuś, była prezentem dla mojego brata - za dobre świadectwo

Chciał psa, ale ostatecznie rodzice i brachol osiągnęli kompromis i stanęło na morskim wieprzku
To był gigant: większość dnia spędzał poza akwarium, wkładaliśmy go, kiedy widzielismy, że szuka miejsca, żeby opróżnić pęcherz

WC urządził sobie pod taboretem w kuchni. Miejsce zostało zabezpieczone i Kubuś mógł swobodnie korzystać z uroków wolności
Biegał za nami, piszcząc donośnie, kiedy otwierało się lodówkę, był pierwsza "rzeczą", którą trzeba było z niej wyciagnąć

Widzieliscie kiedyś, jak szybko zapiernicza świnka? Przebierajac tymi swoimi króciutkimi nożętami?

A Kubuś był "rozetkiem" : kiedy biegł, jego futerko żyło własnym życiem - sierść nad kuperkiem, czub na głowie

Coś jakby jeżozwierza do galopu nakłonić

Pocieszny widok! Wiedział, kiedy wracalismy do domu i jeśli biegał luzem, zawsze przychodził się przywitać

Jesienią, ze stojących w przedpokoju misek z jabłkami, wybierał najdorodniejsze, kradł je i wiał, by spożyć smakołyk w spokoju

Leżał z nami, rozwalony jako to, sorry, rasowe prosię

Wchodził pod narzutę tapczanu, taką do samej ziemi, i stamtąd atakował nasze pięty, jeśli nieostrożnie naruszyliśmy JEGO strefę

Obcinanie pazurków to była prawdziwa wojna o przeżycie
Niestety Kubalinim nacieszyliśmy się tylko dwa lata
Dlaczego? Ano nie wiemy: był spory, naprawdę, nie wiemy właściwie, w jakim był wieku, kiedy go Wojt kupił. Na tyłku miał coś, co w sumie wygladało nieciekawie, wet (jeszcze nie chodziliśmy do tego mojego, kociego) stwierdził, że z nim wszystko OK.
Ale Kubuś był coraz słabszy, jakieś problemy z oddychaniem się pojawiły, bylam przy jego śmierci... Jesu... ile ja się napłakałam... Z perspektywy lat sądzę, że dokumentnie zawaliliśmy sprawę, opierając się na opinii tego konkretnego weta...
Pipi, tak, wiem, ambitne imię, ale tak sie darła, że nie można jej byłi nazwać inaczej

, miała szczęście, że pojawił się pies, a my zmądrzeliśmy i poszukaliśmy innego weta.
Gdyby nie to, że na morszczoki, jak mawiał dziadek, reaguję wysypką, katarem, łzawieniem i w ogóle, to kto wie

Może nie miałabym kotów?
