» Czw mar 17, 2016 13:23
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show
Dowiedziałam się dzisiaj za pośrednictwem poczty pantoflowej, że u mojej wyżej postawionej koleżanki z pracy wykryto guza piersi. Biopsja była już robiona, ale trzeba poczekać na wynik, więc nie wiadomo, co za tkanka. Badanie palpacyjne podobno nie wróży nic dobrego, bo guzek nie jest otorbiony i wrasta w gruczoł. Podobno kobieta jest załamana tym odkryciem. Nie dziwię się... Ale to wszystko wiem nieoficjalnie, a właściwie, to wcale tego nie wiem. Bo to jest tajemnica. Czasem nie rozumiem babskiego świata, jakbym sama wcale nie była kobietą. Bo choroba podobno jest słabością, a słabość - powodem do wstydu. Niemal, jak kradzież, albo nie przymierzając, romans z najwyższym panem dyrektorem. Z całym szacunkiem dla pana dyrektora, który, jak mniemam nie zdradza swojej żony. Więc o chorobie na szczeblach wyższych się nie mówi. Nie mogę więc pójść i zwyczajnie, po ludzku powiedzieć: " Słuchaj, rozumiem, że się boisz. Ale wierzę, że dasz radę! Jesteś przecież młodą, silną kobietą. Dzieci masz dorosłe i niemowląt już raczej karmić nie musisz. Tyle kobiet tą chorobę przeżyło i Ty nie będziesz wyjątkiem. Pewnie, że leczenie jest nieprzyjemne. Ale przetrwasz to, a potem się pozbierasz i do nas wrócisz. Będę się modlić, żeby Ci się udało." Te słowa tkwią w mojej głowie, ale nie mogę przekazać ich adresatce. Tajemnica zabezpiecza ją przed posądzeniem o kruchość, może nawet daje złudne poczucie panowania nad sytuacją, ale pozbawia cennego źródła siły przetrwania, jaką jest wsparcie i życzliwość innych. Tak, czy inaczej, będę jej mocno kibicować.
Dokonałam dzisiaj jeszcze jednego odkrycia...
Kiedyś, jak chłopcy byli mali, a Zosia istniała jedynie w planach Bożych, mieszkaliśmy sobie w niewielkim mieszkanku na Jelonkach. Dbałam, żeby moi milusińscy spędzali dużo czasu na dworze, więc często wychodziliśmy na spacery. Jednym z naszych ulubionych miejsc był dom przy ulicy Słomianej. Za wysokim ogrodzeniem przechadzały się tam... serwale. Jak gdyby nigdy nic: spore, dzikie, centkowane koty mieszkały sobie na ludzkim osiedlu, razem ze swoim panem. Pan był bardzo sympatyczny i nie przeszkadzało mu, że godzinami sterczymy przed jego płotem i gapimy się na koty. A moje dzieci od zawsze uwielbiały zwierzęta, więc spacer bez zerknięcia na serwale, był porażką. Aż pewnego dnia koty przestały pojawiać się w ogrodzie, chociaż cierpliwie na nie czyhaliśmy. Pana także przestaliśmy widywać. Jakiś czas później wyczytałam w gazecie, że ten mężczyzna zachorował na ostrą białaczkę szpikową, odmówił leczenia i w krótkim czasie zmarł. Cóż, przy tej chorobie leczenie czasem bywa skuteczne, ale niezbyt często... A kotami zajął się ktoś znajomy.
No i dzisiaj musiałam pobrać krew u pewnej starszej już pani, mieszkającej w wielkiej willi w stylu... kolonialnym. Inaczej się tego budynku nie da określić. Zauważyłam od razu, że pani ma koty. Jeśli ktoś ma niemal chorobliwe zamiłowanie do kotów, to od razu wypatrzy ślady bytowania zwierząt. Otóż okazało się, że oprócz kotów domowych, pani i jej syn mają... serwala. Została im jedna samica, bo samiec w wieku osiemnastu lat, zachorował na cukrzycę i mimo leczenia, umarł. I został opłakany. To właśnie były te same zwierzęta, które kiedyś tak lubiliśmy obserwować. Po śmierci pierwszego właściciela, serwale trafiły do tej właśnie willi. Przez pierwsze pół roku samiec siedział na parapecie i czekał na swojego pierwszego pana. Podobno był bardzo do niego przywiązany. I niezwykle mądry. Jako osierocony osesek, został wykarmiony butelką, kochał swojego człowieka i nie mógł pogodzić się z faktem, że go stracił. W końcu popadł w depresję i przestał jeść. Był karmiony strzykawką przez kolejnego człowieka. Był również starannie leczony. A jak odczuł, że temu drugiemu też na nim zależy, to nabrał chęci życia i wyzdrowiał. I żył, aż do śmierci. Dożył starości i był kochany. Teraz w willi pozostała jeszcze samica, która też ma już swoje lata. Musi być izolowana od kotów domowych, żeby się nimi nie pożywiła. Ale podobno bardzo lubi towarzystwo ludzi. Nie zaglądałam do jej pokoju, żeby jej nie drażnić. Ale cieszę się z rozwiązania tej starej zagadki.
A poza tym potwierdziła się teza, że jestem wylęgarnią wypadków. Jestem, jak weteran wojenny. Tak się śpieszyłam, że próbowałam odjechać jeszcze zanim dobrze wsiadłam do samochodu. I przytrzasnęłam sobie drzwiami stopę, jak najgorsza ofiara losu. Już mi się samej z siebie chce śmiać, bo i cóż można zrobić innego, wobec takiej gapowatości. Na szczęście skończyło się na stłuczeniu. Kości całe. Najpierw zrobiłam okład z sody, to znaczy włożyłam stopę do wiaderka z roztworem, a potem Gustawek zrobił mi okład z siebie. Przeszedł, położył się na śliwkowych palcach, poleżał, pomruczał i od razu mi się polepszyło. To dobrze, bo bym jutro musiała udawać osobę niezwykle muzykalną. Bo wstyd by było się przyznać, że kuleję, bom osobiście przycięła sobie nogę w swoim własnym samochodzie.
A na pocieszenie, dla radości na cześć wiosny, kupiłam sobie nową orchideę.