Wiem tylko, że w lipcu trafiła do schroniska, bo ją znaleziono; jej ogłoszenie znalazłam jakoś pod koniec sierpnia i we wrześniu po nią pojechałam do Łodzi. I wczoraj znalazłam
ten post - u mnie na początku też mało jadła i była słabiutka; jak zabierałam ją ze schroniska, to tam też nie bardzo jadła i miała straszną biegunkę - trochę czasu mi zajęło wyciągnięcie jej z tego i postawienie na nogi na tyle, że była brykającym kotem, który uwielbiał się bawić godzinami i przytyła na tyle, że wyglądała jak normalny kot o drobnej budowie, a w kuwetce nie było żadnych problemów - wtedy pomyślałam, że jest super i będziemy się cieszyć wspólnymi zabawami jeszcze długie lata.
Widać z FeLV walczyła intensywnie od dawna i tylko na chwilkę to opanowała, bo bardzo chciała żyć i zebrałą wszystkie swoje siły... gdybym miała więcej wiedzy, to może by mi przyszło do głowy, że Jej wątrobę oraz trzustkę uszkodził właśnie wirus i że cały czas szaleje skoro wątroba po miesiącu się nie zregenerowała na tyle, że wyniki się poprawiły naprawdę mocno i że jest naprawdę źle - wcześniej zastosowany interferon albo choć beta glukan (zanim zaatakowało FIA) może by ją uratował... ciężko mi jest się z tym pogodzić, że nie skojarzyłam tego i że może przez to straciła jedyną szansę na całkowite wyzdrowienie... być może i tak skończyło by się identycznie, ale być może by żyła... zawsze pozostaną wątpliwości i pytania... i to poczucie, że nie zrobiło się wszystkiego maksymalnie dobrze jak się dało... ciągle widzę te Jej ufne oczy... i słowa tej wetki na dyżurze nocnym, że
szczytem egoizmu z mojej strony było ją tak męczyć dla własnej przyjemności posiadania kota - że jak się dowiedziałam o FeLV i chorej wątrobie po przywiezieniu jej ze schroniska, to od razu miałam skrócić jej męki, bo dla kota to nigdy nie było życie tylko cierpienie nawet jak pozornie wyglądało, że jest dobrze i że dziwi się, że mi wet tego nie powiedziała tylko chciała ją leczyć... trochę ciężko mi w to uwierzyć, że tak należało, bo przecież przez 3 dobre miesiące brykała radośnie bawiąc się ze mną długimi godzinami, zajadała się mięskiem i rybkami, mruczała i czasami aż piszczała z radości przy zabawie czy o poranku gdy mnie budziła, to jednak te słowa wgryzły mi się w uszy niemiłosiernie i dodały jeszcze więcej wątpliwości, których i tak było sporo... a może jednak Ona chciała tych krótkich chwil radości zaznać, żeby choć raz w życiu - choć na krótko - czuć się kochaną i potrzebną pomimo nawet tego, że nie czuła się idealnie? Nigdy się nie dowiem... to sprawia taki ból gdzieś w środku, że człowiek ma ochotę wysadzić cały świat w powietrze... nikomu nie życzę, żeby znalazł się w takiej sytuacji, bo człowiek się miota i bije z myślami tak, że ciężko normalnie funkcjonować...
Maleńka zawsze gdy coś ją wystraszyło albo ktoś czymś zdenerwował, to od razu biegła do mnie i wskakiwała na kolana, bo czuła się bezpiecznie. Nie da się nie mieć bliskiej więzi duchowej ze stworzeniem, które tak człowiekowi ufa i tak człowieka potrzebuje... nawet na śmierć zaprowadziłam ją trzymając w ramionach, głaskając po główce i mówiąc, żeby się nie bała i że już nie będzie Ją nic bolało - mam nadzieję, że dzięki temu czuła się bezpieczniej; nawet jeśli na wzrok mnie już nie poznawała, to pamiętała ewidentnie zapach swojej przybranej mamy - to było widać... ostatniej nocy już nawet pić nie chciała - tylko dotknęła drapaka, zapolowała na smycz, porozglądała się jakby wszystko chciała zapamiętać i położyła się - później już nie wstawała po nic innego jak siusiu... chwilami nawet drzemała oddychając spokojnie... Mokatek kochany...

Z jednego się cieszę: że gdy wszyscy dookoła (łącznie z wetką) na mnie wskakiwali, że za bardzo rozpuszczam kotunię i że Ona robi ze mną co chce i że mało nóg sobie nie połamię na każde Jej miau, to tylko się śmiałam nie przejmując opiniami innych i dalej starałam się, żeby Maleńka była maksymalnie szczęśliwa i czuła się kochana, a nie "wiedziała, kto tu rządzi". Może moja podświadomość czuła pewne rzeczy i tylko rozum nie umiał tego pojąć na czas?
...