Babcię Teklę spotkałem następnego dnia rankiem, kiedy szła przez park z wiklinowym koszykiem wyładowanym świeżymi warzywami, butelkami śniegu sokiem z buraczków i jabłkami, jeszcze mokrymi od rosy.
- Miałam dziwny sen – powiedziała.
- Sen mara – rzuciłem od niechcenia.
Babcia Tekla postawiła koszyk na ziemi.
- Gdzie tam – uśmiechnęła się a zmarszczki w kącikach jej oczu promieniście rozeszły się po policzkach. – Dobry, złociejowski sen.
- Skoro tak – zgodziłem się – to dobrze. Sny powinny być dobre.
Ukryta w trawie Miaulina znacząco chrząknęła.
- Idę do Mo…do Luizy – powiedziała starsza pani.
- Proszę pozdrowić ją ode mnie – uśmiechnąłem się i zawróciłem w stronę rynku.
Cukiernia była już otwarta i zza drzwi dochodził smakowity zapach kawy, olejku pomarańczowego i świeżych drożdżówek.
Burmistrz i komendant straży miejskiej sadowili się pod parasolem, a pies komendanta biegał po trawniku kłapiąc zębami na senne muchy.
Pomachałem im ręka i przeciąwszy rynek udałem się w stronę dworu. W zaułkach prowadzących na rogatki było jeszcze cicho. Na parapetach koty oddawały się porannej toalecie, gdzieniegdzie skrzypiały żaluzje, uchylały się okna, a po ulicy, na cienkich jak druciki nóżkach skakały wróble.
Białe ściany dworu połyskiwały spomiędzy zieleni już z daleka.
Kamienie, którymi wysypano podjazd szeleściły pod moimi nogami, a zawiasy furtki błyszczały czystym złotem.
Wszedłem na podwórze.
Na podwórzu pachniało sianem i nagle przypomniałem sobie srebrnobiałe konie. Przystanąłem i przymknąłem oczy.
Pomyślałem, ze nie tak dawno…ile baśniowego czasu upłynąć mogło od chwili, gdy spotkałem je w jakimś dziwnym miejscu?
Tak, należało odszukać je i sprowadzić tu, gdzie było ich miejsce…postanowiłem, że wieczorem wybiorę się pod dąb na polanie zgromadzeń tak, jak czynił to mój dziadek, gdy chciał przywołać pokryte kurzem czasu wspomnienia.
Siadał wtedy na trawie opierając się plecami o szorstka korę, zapalał fajeczkę i zamykał oczy. Kółka niebieskiego dymu powoli rozwiewały się w wieczornym, lekko różowym powietrzu, a dziadkowe wspomnienia wyłaniały się z mgły.
I kiedy tak stałem rozmyślając o dawnych czasach dom po raz drugi przemówił do mnie.
Cicho zaskrzypiały drzwi, zaszeleściły rosnące pod ścianą malwy.
- Kleofasie – tchnęło spomiędzy zieleni – Kleofasie, dziękuję za wszystko, co zrobiłeś…Teraz będę czekać…czekać, az znowu napełnię się życiem.
Dotknąłem bielonej ściany, która już zdążyła nieco rozgrzać się od słońca.
- Złociejowski czar baśniowy niechaj zwiąże strop dębowy, niech bielone wspiera ściany, chroni dwór zaczarowany – szepnąłem, a słońce rozbłysło w ostatnich kroplach rosy tysiącem diamentowych iskier.