Uwaga długie!
Zawlokłam wczoraj Dzikiego do lekarza.
Ponieważ czekają mnie wydatki w związku z Rózią postanowiłam zaoszczędzić nieco forsy i skołowałam talony na Bielany.
Żadnej z lecznic nie znam, więc pojechałam do pierwszej lepszej - na Podleśną.
Szybko okazało się, że był to błąd.
Przyjął nas dziadek o wyglądzie Św. Mikołaja. Zaraz na wstępie dziadek się zdenerwował, że dzikiego kota przyniosłam, że co potem z tym kotem (co ja wróżka jestem?), jak ja to sobie wyobrażam, przecież na dworze nie będziemy go leczyć.
Wyjaśniłam, że kot jest w klatce u mnie, że ja będę go leczyć. Taki jest stan na teraz, a co będzie się okaże. Dziadek nieco się uspokoił i przystąpił do oglądania kota. Oczywiście okazało się, że trzymanie kota w czasie badań to tylko i wyłącznie moje zadanie. Dostałam rękawiczki i
radź sobie babo, ja pomagać nie zamierzam.
Muszę przyznać, że jak już dziadek się zabrał to obejrzał kota nawet dokładnie. Do uszu mu nawet sam z siebie zajrzał
Kolejnego podniesienie ciśnienia w dziadka wywołała moja propozycja pobrania krwi kotu. Że przecież jest dziki! wiec będzie problem.
Komentarz, że na Białobrzeskiej zawsze sobie z tym radzą zachowałam dla siebie. Zamiast niego zaproponowałam, żeby po prostu spróbować. No i udało się

Chociaż dziadek przed pobraniem krwi wycinał kotu na łapce sierść nożyczkami, co trwało na pewno ponad 2 min.
I cale szczęście, bo moim celem było załatwienie na te talony testów FeLV i FIV oraz morfologii.
Wszystkie czynności zajmowały dziadkowi niezmiernie dużo czasu, a że dużo było na kocie do oglądania, to spędziłam w gabinecie prawie godzinę. Kot wykazał się naprawdę dużą dozą cierpliwości.
Z gabinetu wyszłam z diagnozą grzybicy, której dziadek na razie leczyć nie zamierzał, bo pobrał sierść na badania mykologiczne i zamierzał czekać cztery tygodnie na wyniki, dopiero potem leczyć kota. Dziadek połączył w całość ranę koło ucha, zmiany skórne na tylnych łapach oraz ogólny fatalny stan sierści. Całość ta jego zdaniem to wynik działalności grzyba lub bakterii.
Kota osłuchał i stwierdził, że dolne drogi oddechowe nie są zajęte. Podejrzewał też świerzbowiec uszny w jednym uchu. Po oględzinach wydzieliny pod mikroskopem (chyba z 10 min.) stwierdził, że to jednak nie jest świerzbowiec. Widać otoskop jest mu obcy. Ucho jednak wyczyścił i podał oridermyl do jednego ucha (czyli jednak nie był do końca taki pewny tego świerzbowca). Drugie ucho było czyste, więc mu tam oridermylu nie zapuścił.
Nawet tego nie komentowałam, bo cieszyłam się, że będzie chociaż jedno do oglądania na Białobrzeskiej.
Właściwie już od połowy wizyty zaczęłam nerwowo sprawdzać zegarek - czy zdążę na Białobrzeską! Wcale nie podobała mi się perspektywa trzymania zagrzybionego kota przez cztery tygodnie bez leczenia. Nie ufałam też dziadkowi w kwestii osłuchowej i świerzbowca.
Po wyjściu od dziadka pognałam na Białobrzeską, bo akurat wczoraj była nasza Pani Doc (biedny kot, ale co było robić). Okazało się rana jest cięta i nie ma nic wspólnego ze zmianami skórnymi koło nóg. Niestety Pani Doc podejrzewa, że to zespół eozynofilowy lub alergia. Sierść nie świeci, oczywiście grzybicy nie można wykluczyć, jednak Pani Doc nie obstawia tej przyczyny.
Okazało się także, że faktycznie zajęte są tylko górne drogi oddechowe oraz że świerzobowca raczej nie ma. Ucho, które pozostało czyste zostało zbadane otoskopem i świerzbowca nie stwierdzono. To z oridermylem nie nadawało się już do obejrzenia. Na razie świerzbowca wykluczamy.
Dzisiaj zadzwoniłam na Poleśną. Zamiast testów FeLV i FIV zarobiona została morfologia. No cóż i tak chciałam prosić, aby dorobili, bo zauważyłam, że kot bardzo dużo pije. Wczoraj nie chciałam mu robić morfologii, bo wiadomo, że jak kot jest chory to wyjdzie źle, poza tym był najedzony. Ale nie ma tego złego - przynajmniej wiem, że nerki są ok.
Testy po moim telefonie zlecili i wyszły ujemne.
Cel został osiągnięty....