w niedzielę wróciłam z mamą do Warszawy, dzisiaj zgodnie z planem znów jestem w Krakowie. to trzecie walentynki z tym samym TŻtem, a dopiero pierwsze, które spędzimy razem
babcia bardziej się przejmuje tym, czy je kot, niż czy je ona sama. i oczywiście panika i histeria, że kot NIC NIE JE, bo nie wciągnął całej miski chrupków za jednym zamachem, tylko podchrupuje sobie co jakiś czas. tłumaczenie, że to porcja na cały dzień, a nie na jeden posiłek, nic oczywiście nie dała. bo to biedny, zagłodzony koteczek i on musi jeść
poza tym bez problemów.
Łajza, jak wróciłam, udawał, że mnie nie widzi. stęsknił się w sumie dopiero po jakichś 45 minutach (akurat obejrzałam odcinek Dra Who

), ale i tak to ja musiałam zejść do niego, bo jaśnie książę zdecydował się ignorować nawoływania. jak się już przeprosiliśmy, polazł za mną na górę i jest już ok.
wyjaśniło się też, czemu tak miauczał wieczorami, kiedy mnie nie było - wg babci powodem był, oczywiście, głód - bo jak wyciągnęłam laserek i pojawił się Wróg Kociego Rodu, to się miaukolenie skończyło od razu, za to zaczęła zabawa. zdążył już wjechać pyskiem do torby, bo nie wyhamował na czas, i trzy razy zamordować pasek od plecaka
oj, bidoku, nikt się z Tobą bawić nie chciał i się nudziłeś, i stąd to miauczenie...
w piątek wracam do Warszawy i będę w Krakowie znów dopiero w poniedziałek 25 (wyjazd z rodziną). ciekawe, jak sobie poradzą
na pewno zostawię babci numer do AFNu na wszelki wypadek...