W poniedziałek mnie rozłożyła grypa. Myślałam, że zejdę. Spać nie mogłam, bo nos tak zatkany i w nocy to przysypiam, to budzę się, żeby wysmarczyć

, bo głowa bolała mnie do tego stopnia, że ból promieniował aż do szczęki. Koteczki oczywiście bezlitośnie: daj jeść, pomiziaj, pobaw się ze mną. Nic, że TŻ na nogach. Ja przecież leżę plackiem, bo nie mam nic do roboty, lenię się i nudzę.

Szczególnie upodobały sobie obydwie deptanie w ramach sprawdzania funkcji życiowych. Jak się odgrodzę od nich kołderką to znaczy, że mam na pewno dość siły na to, żeby też się nimi pozajmować.
Andrzej właśnie wraca z Legwana z Katją. Nie pisałam chyba jeszcze, ale interferon nic jej nie pomógł. Właściwie tylko straciliśmy czas, bo kot nam prawie przestał jeść - gniotę jej już od jakiegoś czasu widelcem mokre żarcie albo bardzo drobno kroję mięso i sobie zlizuje je z talerzyka, tak to by dawno była mogiła. Dostała jakieś tabletki, jak wróci to się dopytam co to znowu za cud. Doktor Czerski przebąkiwał też coś podobno znowu o cyklosporynie - mi się kręci w głowie, jak pomyślę o cenie. Ale na razie to tylko jedna z opcji. Tyle że...
...ostatnio się poważnie zastanawiam, czy wyrwanie jej zębów nie byłoby bardziej humanitarne i skuteczne, niż ładowanie w nią coraz to nowych leków. Ona się męczy. Potwornie się ślini, właściwie się nie myje. W gorszych okresach przypomina wrak kota. Tylko jak wysokie jest prawdopodobieństwo, że kiedy już się ją pozbawi tych zębów to nagle wszystko się skończy?
