Kasia, i trzeba było złożyć. Jakiś odrealniony facet zupełnie. Może gdyby tak się reagowało w przypadku chamskiego traktowania nas, w końcu coś by to dało. Wymądrzam się, a sama nie mam sukcesów

Złożyłam raz skargę na kuriera, bo już przeszedł sam siebie, jak ja się cieszę, że zooplus wysyła do paczkomatów, bo ile ja się namordowałam z kurierami, to moje

Zadzwoniłam, dodzwoniłam się, przedstawiłam sprawę, kazali napisać maila. Napisałam pisemko, wysłałam mailem i dostałam odpowiedź automatyczną, że dziękujemy za zgłoszenie. Tyle.
A z dyspozytorami ze 112 mam jeszcze taką historię. Dzwoniłam po policję (od tamtej pory upłynęło wiele wody w Bystrzycy i wiem już, że na policję liczyć nie można

). W tamtym przypadku gość zagadywał mnie, jak mógł. Przyczepił się mojego nazwiska, które wtedy nosiłam, że jakiś biskup, że czy znam... Ludzie! Tam na pogaduszki się nie dzwoni przecież, tragedia

A historia z wczoraj też nie należy do najprzyjemniejszych, zderzyłam się z wielkim hukiem z biurokracją? Nie, to nie było to. Z brakiem ludzkiej przyzwoitości chyba.
Centralny, reprezentacyjny punkt miasta, tuż po 8 rano. Pod murem jednego z ważniejszych zabytków gołąb miejski, młody (choć stawiam też na to, że być może po prostu bardzo wychudzony), już, jak się okazało później, latający, z zaklejonymi oczami. A mogłam pójść drugą stroną...
Pierwsze w głowie - Krzysiek. Nie przyjedzie, nie rzuci roboty, zwłaszcza że teraz przez jakiś czas jeździ do innego miasta.
Drugie - Gruszętnik. Nie odbierają, mam dwa numery, żaden nie odpowiada. Przypomniałam sobie, że miał być sms, piszę, może oddzwonią. To trwa, nie oddzwaniają.
No to z duszą na ramieniu - Straż Miejska. O dziwo, dodzwoniłam się dość szybko. Przedstawiłam zwięźle sprawę. Powiedział, że zadzwoni do weterynarza, mam czekać na jego telefon. Czekam, minuty płyną, ludzie chodzą i zerkają. Dobrze, że cień. W czasie tego czekania odwiedziłam pobliską Żabkę po pudełko (nie mieli) i MacDonalda (mieli takie wielkie, wąskie, kiepskie, ale wzięłam, żeby spróbować go tam umieścić). Kiedy wróciłam, dreptał po ulicy, a tam samochodów full. Chciałam zagonić go z powrotem na chodnik, wystraszył się (czy mnie? mnie nie widział, chyba całego zamieszania) i poleciał. Doleciał furkocząc skrzydłami do balkonu pierwszego piętra kamienicy, zderzył się z płytą i spadł na ulicę, na szczęście wylądował z rozłożonymi skrzydłami. Teraz już udało mi się go zagonić na chodnik, w towarzystwie klaksonów. Dzwonię drugi raz na SM, czy w ogóle lekarz został zawiadomiony. No nie, przecież monitoring stwierdził, że gołąb odleciał. Mówię, że próbował, ale nie widzi, więc zderzył się z tym balkonem i spadł. I się zaczęło. Chyba facet miał zły dzień. W końcu dowiedziałam się, że "ludzie nie mają prawdziwych problemów" i kłapnął słuchawką. Czy to nie jego obowiązek? Dzwonię po pomoc, on może mi ją zapewnić. Dlaczego nie chce tego zrobić? Bo to ptak?
Czepiając się ostatniej deski ratunku, próbowałam się skontaktować z Kasią, katarzyna1207. Pomyślałam, że może ma numer do tego lekarza po historii, którą tu, wyżej opisała. Kasia nie mogła od razu odebrać, oddzwoniła później. W międzyczasie, o dziwo, zadzwonił jednak ten lekarz. Powiedział, że miał zgłoszenie, które zostało po chwili odwołane. Bo wybiórczo monitorujący monitoring stwierdził, że gołąb odleciał. Tzn. tego nie powiedział, ale pewnie o to chodziło... Czekałam na niego 40 minut, w międzyczasie rozmawiałam z Kasią. W międzyczasie jechały 3 straże pożarne na syrenach, gołąb bał się, dreptał zdenerwowany w miejscu, machał głową. Jeździły takie "szczotki" czyszczące Plac, odgradzałam go od nich pudełkiem (ostatecznie zarzuciłam pomysł prób wkładania go tam, żeby znowu nie walnął w jakiś mur przy próbie odlotu).
Tuż przed tym, jak wet przyjechał, zaczepiła mnie starsza pani, pierwsza osoba, która w tłumie ludzi się zainteresowała.
Lekarz złapał go bez problemu w ręce, obejrzał, włożył do transportera. Przeprosił, że tak długo kazał na siebie czekać, ale jechał spoza miasta po wezwaniu do borsuka...
Po 1,5 godziny poszłam załatwić swoją sprawę.
A, ok. 12:30 dostałam sms'a z numeru, na który pisałam do Gruszętnika, że ta osoba już zgłoszeń nie przyjmuje, że mam się kontaktować z tym i tym numerem. Kurczę, po 4 godzinach taka odpowiedź?
Wniosek? Lepiej nie trafić na potrzebujące dzikie zwierzę w mieście
