Dziękuję, że jesteście ze mną.
Wydawało mi się, że jestem na to przygotowana - pierwsze guzki pojawiły sie 2,5 roku temu, były 4 operacje, w tym ostatnia z usunięciem węzła chłonnego.
A jednak jest to straszny cios, straszny.
Mrusia tak długo dobrze się czuła, że chciałam wierzyć, że jej schudnięcie w ostatnich tygodniach, gorszy nastrój, widoczne osłabienie są spowodowane wszystkim, tylko nie nowotworem. Pocieszyły mnie wyniki badań, o których pisałam. Ale ja już kiedyś widziałam, jak rak rozwija się powoli, nie dając wyraźnych objawów i nagle atakuje ze wzmożoną energią, zabijając w ciągu kilku dni. W przypadku Mrusi było identycznie.
Nie mogę przestać myśleć o jej biednym ciałku, którego górną połowę zaatakowały guzy tak liczne, że nie miałam nawet odwagi, żeby je policzyć.
Tak, to duża pociecha, że Mrusia cierpiała tak krótko i że nie musiałam podejmować decyzji o eutanazji. Nawet gdyby odbyło się to w domu, Mrusia bardzo by się bała obcego człowieka ze strzykawką.
Ale ja chciałabym, żeby Mrusia mogła nadal cieszyć się własnym domem, miseczką z jedzeniem i wygodnymi miejscami do spania.
Jej jedynym marzeniem było to, żeby nigdy nie opuszczać domu. A teraz musiała opuścić go na zawsze, po 3 latach zaledwie.
Mrusia była takim dobrym, mądrym kotem - kotem, który mówił. Komentowała wszystkie swoje czynności: pójście do kuwety, jedzenie, picie, układanie się do spania, mycie. Potrafiła zadawać pytania - jej intonacja głosu zmieniała się wtedy na pytającą.
Każdej nocy, przez te 3 lata, mruczała przez całą noc i leżała koło mnie, lub na moich plecach lub prawie na mojej głowie, oczywiście także mrucząc.
A dzisiaj w nocy było tak przeraźliwie cicho, zupełnie nie do zniesienia.
Poniżej umieściłam zdjęcia Mrusi z lat 2006, 2007 i 2008, na których widać, że dobrze się czuła i była szczęśliwa.
