MariaD pisze:... pierwszą myślą zabersa było: "%^&! jak ja je doczyszczę z tego pyłu!"
Zaiste tak było, a zaraz potem wydarzenia rozwinęły się na tyle zaskakująco, że ... zostanę świętą. To już postanowione.
Otóż, jak Szanownemu Towarzystwu wiadomo, ogarnięcie ostatniego pokoju było ze względów logistycznych dość skomplikowane, bo ze znajdującego się w nim pierdyliona mebli można było wynieść tylko biurko. No i wynieśliśmy, i zaczęłam działać. Zerwałam tapetę i (ramach łączenia rodzin) dałam TŻ zadanie - zaszpachlować stare i niepotrzebne dziurki po gwoździach oraz ewentualne pęknięcia na ścianach. No i wczoraj...
Początkowo wszystko szło zgodnie z planem, dopóki TŻ nie doznał iluminacji - spodobało mu się i zaczął wydziwiać i piętrzyć problemy. Pech chciał, że iluminacja owa trafiła TŻ podczas pracy nad ostatnią, CAŁKOWICIE niewidoczną po wstawieniu mebli, ścianą. Zaczął szpachlować pęknięcie.Szpachluje, szpachluje (a wiadomo, że taką operację trzeba powtórzyć i czekać aż wyschnie - w sumie dzień obsuwy) i w pewnym momencie mówi: "wiesz co, ta masa już jest do niczego,. Jest za sucha, robią mi się takie małe wałeczki. Brzydko to wygląda". "Człowieku, odpowiadam, przecież tego nikt nie zobaczy. Chodzi tylko o to, żeby pęknięć nie było". "nie, ale to tak nie może być. To trzeba porządnie zrobić, bo jak to będzie wyglądało". "No, mówię, faktycznie problem jest, bo to ... nie będzie wyglądało. Wcale".
TŻ się wzburzył, palnął mi wykład o profesjonalizmie we własnym domu (a raczej rażącym jego braku z mojej strony) i uroczyście zapowiedział, że on jutro (znaczy dziś) kupi nową masę i zrobi wszystko jak trzeba.
Zniosłam w milczeniu. Dziś. Przyszedł, wywalił te wszystkie swoje zakupy, zabrał się do szpachlowania. Odczekał. Zrobił drugi raz. Wpuścił mnie z farbami, po czym jak byłam w połowie ściany, stwierdził optymistycznie: "Jakby jutro coś jeszcze było widać, to najwyżej poprawię za dnia".
Muszę mówić, że szlag mnie jaśnisty trafił na miejscu? Chyba nie. przez jego nagłe objawienia pierdzieliliśmy się z tym JEDNYM MALUTKIM pokojem przez prawie tydzień, a on mi mówi, że jak coś jutro rano zobaczy, to mi będzie maźgał gipsem po farbie.
No i wtedy uratowała mnie... tak, właśnie tak - stara dobra głupawka. Dostałam takiego ataku śmiechu, że nie mogłam przestać. "Człowieku, mówię, przecież to nie ma sensu, chyba że to część biznesplanu". "Jakiego biznesplanu" - pyta TZ. "No jak to" - mówię -"przyprowadzisz gości, skasujesz za bilety, a potem będziesz odsuwał po kolei te 4 części biblioteczki , pokazywał niedoróbki i milimetrowe wgłębienia , oprowadzał Szlakiem Dawnych Spieprzeń i Niedoróbek".
Odpuścił.
dla pewności zagroziłam, ze najmniejsza próba odstępstwa od dotychczasowych ustaleń zaowocuje puszczeniem tzw. Tekstu Prezydenckiego!

Czyli w sumie zostanę świętą. Ludzki pan, nie zabił, a jeszcze życie uratował (prawie jak Leninowi)