Jeśli komuś się wydaje, że Koraliś został dobrze wychowany przez Panią Elę, to się grubo myli

Nikt mnie nie uprzedzał, że adoptowałam kota rozpaskudzonego do granic mozliwości.
Koraliś, jak przystało na arystokratę, wokół którego kręci się świat, nie rzuca się na wołowinkę jak byle jaki dachowiec (czyli Femcia i odkurzacz Zosia), tylko najpierw długo wącha mięsko, potem je trochę morduje, a dopiero potem - o ile mięsko do tej pory nie zostanie wykradzione przez dziewczyny - przystępuje do konsumpcji. A i tu nie jak plebs. Należy wtedy kota głaskać delikatnie po karku, bo jak się przestanie, niezadowolony przestaje jeść i patrzy bardzo wiele mówiącym wzrokiem.
No właśnie, i tu mamy problem. Bo jak przywożę świeżutkie mięsko dla futerek, podać im mogę ucztę dopiero wtedy, gdy mam około 20 minut towarzyszyć Koralisiowi w spożywaniu posiłku. Muszę go pilnować, bo w przeciwnym razie Zośka i Femka zagłodziłyby go na śmierć.

Że Femka, to się specjalnie nie dziwię, bo nie przepadają za sobą. Ale Zośka?
