Odcinek VII Jak to się stało, że się (nie) zes...Nadeszły Mikołajki. Radosny czas otrzymywania mniej lub bardziej wymarzonych prezentów. Jako dzieciak chciałam dostać furę słodyczy, jako nastolatka i młoda dorosła (pomimo że niewierząca już w Mikołaja) stawiałam na kasę, a obecnie... Obecnie marzyłam żeby w prezencie dostać wielką, piękną kałużę kociego moczu do kuwety. Niestety, Mikołaj chyba naprawdę nie istnieje.
Wyskoczył mi nieciekawy okres w pracy, ponad tydzień pod rząd dzień w dzień, czyli okres zmniejszonego czasu na okazywanie kotu tyle uczuć, na ile zasługuje. Bywa. Mieczysław co prawda wydaje się być bardziej ospały niż jeszcze miesiąc temu, ale jest z nim coraz lepiej - suchą karmę weterynaryjną wcina ze smakiem (chociaż saszetkami weterynaryjnego Royala dalej uparcie gardzi, mądra bestia

), udało mu się nawet zrzucić trochę tyłeczka, wrócił do spania ze mną w łóżku (na pewien czas zamienił to na samotny sen na kanapie), sikał normalnie i pięknie (w życiu bym nie uwierzyła gdyby mi ktoś rok temu powiedział, że struga kociego moczu może być najpiękniejszą melodią na świecie), słowem wszystko wracało do normy. Wracało.
W czwartek rano jeszcze sikał, potem, przyznam bez bicia, nie pamiętam. Późnym wieczorem zmieniłam mu żwirek, wlazł do kuwety, posiedział, ale efektu nie było. Czerwona lampka się zapaliła. W piątek rano - pustka w kuwecie. Wracam z pracy - znowu pustka, chociaż kot zachowuje się stosunkowo normalnie. Tylko z upływem czasu coraz bardziej biedaczyna próbował się załatwić, a wciąż nie mógł. Oczywiście no-spą wzgardził. Decyzja - jak w sobotę po powrocie z pracy nie będzie nic w kuwecie (albo jakimkolwiek innym miejscu w domu, przestałam być wybredna) to jedziemy do weterynarza. Jakoś tam nam się udało pójść spać, o dziwo Mietek całkiem spokojnie zasnął. Obudziło mnie skrobanie po kuwecie, gdzieś tak przed 4. Biedne zwierzę się męczyło, to się kładło, to próbowało sikać i tak w kółko. Udało mu się wmusić mu tą nieszczęsną no-spę (podstępnie opiplaną w maltpaście), ale po niedługim czasie i tak ją zwymiotował. Klinika w której byłam poprzednio czynna od 10, a ja znowu na 9 do pracy. I jakoś naszły mnie bardzo poważne wątpliwości, czy aby czekanie, aż z niej wrócę, miało sens. W końcu w internecie wynalazłam że poliklinika jest czynna całą dobę. Zadzwoniłam, opisałam sytuację, babeczka powiedziała, żeby przyjeżdżać, bo tyle czasu bez sikania to rzeczywiście za wesoło nie jest. No to cóż, gacie na zad, Miecio w transporter i fru w taksówkę.
Na miejscu pani go wymacała, wypytała (już mnie) i podjęła decyzję o cewnikowaniu. Jako że przytrzymywanie biedaka (chociaż i tak zgłupiojasiowanego) mi nie szło, przyszedł drugi weterynarz. Po sama nie wiem jakim czasie takiego czekania wypadało się zbierać do pracy, zresztą nie da się ukryć że szczególnie przydatna to tam nie byłam. Lekarze powiedzieli mi że niestety ale to cewnikowanie im nijak nie idzie, prawdopodobnie ma zatkaną cewkę moczową. Cóż było robić, postanowiłam że on zostaje, ja jadę. Pani weterynarz obiecała że zrobi co będzie mogła (a zgodziłam się totalnie na wszystko, byle by mu ulżyło w tym sikaniu).
Dzwoniłam do nich po 9, nie udało się go w pełni zacewnikować a dalsze pchanie na siłę mogło by uszkodzić cewkę, ale też sporo piasku przez cewnik wyleciało. Akurat był na etapie "wybudzania się", dostał mocny lek rozkurczowy, przeciwzapalny i jakiś steryd, żeby się zapalenie cewki od tego cewnika nie zrobiło. Dzwoniłam też po 10 (i bardzo się gryzę w palce, żeby znowu nie zadzwonić

) poprosić żeby jeszcze zrobili badanie moczu i biochemię. Po południu mają próbować znowu go cewnikować, jak się uda mocz do badań pobrać to zrobią, biochemia niestety najwcześniej w poniedziałek, bo w weekendy nieczynna. I teraz siedzę w pracy jak na szpilkach, czekam co będzie dalej. I mam wielką, olbrzymią nadzieję, że Mikołaj jednak istnieje...
Mały edit, jeszcze przed wysłaniem - jest po 12 a ja jestem z siebie bardzo dumna, bo nie zadzwoniłam po raz kolejny. Chociaż bardzo bym chciała...