O rety! Tu tylu gości, a ja jeszcze nie skończyłam nawet opowiadać jak to wszystko się zaczęło...
Zapraszamy... ale uwaga, będzie dłuuuuugggooooo...
Część druga czyli czary działają ale ludzie chyba nie..Od momentu zobaczenia Bruśki myślałam już tylko o niej. Mogłam zabrać ze sobą tylko jednego kota i wiedziałam, którego zabrać muszę ale nie mogłam wybaczyć sobie tego, że nie zrobię nic dla tego chudego, wrzaskliwego paskudztwa. Jak tylko wróciłam do domu, zaczęło się smęcenie. Byłam w fatalnym nastroju, nie mogłam spokojnie spać bo zostawiłam za plecami kota, który na swój sposób, poprosił mnie o pomoc. No i w końcu się złamałam, R. też. Pojechaliśmy po Bruśkę.
Kiedy byliśmy na miejscu, pokierowaliśmy się prosto do kociarni. Siedziały tam dwie kobiety, które poinformowały mnie, że szylkretka jest kotem starym bo na takiego wygląda i że o adopcjach ostatecznie decyduje weterynarz.
Poszliśmy do pani weterynarz i zapytaliśmy czy możliwa jest adopcja kota z pisakowego wybiegu. Pani doktor powiedziała „Koty z tego wybiegu są wszystkie chore i nie są gotowe do adopcji. Są w trakcie leczenia”. Zapytałam na co chora jest szylka (jedyna na wybiegu) i usłyszałam, że ma grzybicę więc na pewno nie zostanie wydana do adopcji. Zaprosiła mnie do szpitaliku, gdzie miała inne koty ale mi bardzo zależało na Brusi więc starałam się ciągnąć rozmowę. Wypytywałam o możliwość podpisania deklaracji o dalszym leczeniu, o świadomości zagrożenia zarażeniem się, itp, niestety nie udało mi się jej przekonać. Nie udało mi się też od niej dowiedzieć w jakim wieku jest kotka ani kiedy (w przybliżeniu oczywiście) może być gotowa do adopcji. Usłyszałam jedynie, że o wieku kota informację uzyskam w biurze, a kot, wiadomo, jest na dworze i w każdej chwili może się bardziej pochorować. Klatki są zajęte przez koty leczone z wirusówek, których w przeciwieństwie do grzybicy, nie da się wyleczyć na zewnątrz. Zaproponowała mi również żebym wróciła za kilka tygodni, kiedy zacznie się „sezon na maluchy”, to na pewno sobie jakiegoś kociaka wybiorę.
Podziękowałam i wróciliśmy z R. na wybieg, do Bruśki. Kicia podbiegała za każdym razem kiedy ją wołałam i ocierała się o kraty, pomiaukując. Nie godząc się na rezultat rozmowy z panią weterynarz, poszłam do biura. Powiedziałam, że jestem zainteresowana adopcją kotki szylkretki z wybiegu piaskowego. Pani powiedziała, że skoro jest z wybiegu piaskowego, to nie jest do adopcji, a ona nic nie może na to poradzić. Według ich przepisów nie wydaje się chorych kotów, ponieważ gdyby ktoś (lub czyjeś zwierzęta) się zaraził, mógłby ich oskarżyć. Próbowałam przekonać ją tak samo jak przekonywałam panią weterynarz, niestety bezskutecznie. Zapytałam więc czy może mi powiedzieć ile kotka ma lat albo udzielić jakichkolwiek dodatkowych informacji na jej temat. „Po co?!”, usłyszałam od niej. Patrzyła na mnie jak na wariatkę. „Jestem zainteresowana adopcją tego kota i chciałabym się czegoś o niej dowiedzieć”, mówię. „Ale ona nie jest do adopcji”. „Wiem, chcę zaczekać aż będzie” powiedziałam, co wywołało jeszcze większe zdziwienie. Po chwili usłyszałam, że takich informacji udziela weterynarz. Poproszono mnie o numer telefonu i nazwisko i wysłano do kociarni, gdzie miałam przekazać jednemu z pracowników, że kot ma być zabrany na leczenie. Pani w biurze miała zadzwonić do weterynarza i poinformować ją o nowym kocie do leczenia.
Poszłam znowu do kociarni i znalazłam pracownicę. Od niej usłyszałam, że szylkretka jest dzika. „Całkiem dzika nie jest”, mówię, „podchodzi do ręki”. „Tak, ale nie lubi być głaskana” usłyszałam. Pani miała jeszcze swoją pracę ale zgodziła się kota zabrać do transportera i przenieść do izolatki jak skończy. Przykucnęliśmy z R. przy kratach wybiegu, a Bruśka od razu do nas podbiegła. Głaskaliśmy ją do czasu kiedy przyszła pracownica z transporterem. Pani przypomniała mi jeszcze, że kot jest dziki i będzie wymagał bardzo dużo pracy. Zdziwiła się, że mi się chce, po czym weszła do boksu z transporterem w rękach. Po drodze zahaczyła transporterem o kraty, co spowodowało spory huk. Koty pochowały się po kątach. Pani próbowała złapać Bruśkę, ganiała za nią z transporterem ale nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów, postawiła więc transporter na jednej z budek i poszła. Miała za chwilę wrócić ale dość długo jej nie było (zamiast tego, kręciła się już przy nas Bruśka) więc udaliśmy się znów do biura. Tam powiedziałam jak się sprawy w boksie mają, zapytałam czy mogę zrobić coś żeby proces adopcyjny przyspieszyć i upewniłam się, że pani weterynarz do mnie zadzwoni na następny dzień. Wiedząc, że nic więcej nie wskóramy, pojechaliśmy do domu.
Oczywiście pani weterynarz nie zadzwoniła. Zadzwoniłam ja po dwóch dniach. W moim kalendarzu jest mnóstwo notatek z rozmów telefonicznych to z weterynarzem to znów z kimś w biurze (wszyscy się ze mnie śmieją, że tak wszystko notuję ale ja wolę mieć wszystko zapisane bo inaczej mi niemiec chowa

). Nie ma chyba sensu ich tutaj przytaczać, powiem tylko, że każdą informację wydobywałam prawie siłą, a nie raz informacje były ze sobą sprzeczne w zależności od tego, z czyich ust padały.
Najważniejsze, że po około miesiącu czy dwóch mojego wydzwaniania i dopominania się o kota, wypytywania o jej stan i zapewnień, że czekam oraz po jednej mojej wizycie, na której przywiozłam zapas karmy ale kota nie pozwolono mi zobaczyć, w końcu Bruśka mogła zamieszkać z nami. Ale o tym może kiedy indziej…
