» Śro lut 17, 2016 10:49 
			Re: Gustaw i Orbis i Florencja, czyli Ragilian. Urodziny Flo
			
			Najmocniej na świecie dziękuję za życzenia imieninowe. Ostatnio dużo się działo i rzadko miałam okazję zajrzeć na miau. Czas pędzi "na łeb, na szyję", a życie ciągle szykuje nowe niespodzianki. I to takie, że człowiekowi oczka na wierzch wyłażą, a zadziwiony wyraz twarzy może pozostać na zawsze.
Ferie minęły mi na podróżach i oglądaniu ciekawych miejsc. Pozostawiły po sobie mnóstwo wspomnień i trochę skarbów do wciśnięcia w moim i tak już maksymalnie zagraconym domku. Najbardziej mnie cieszy zabytkowy serwis obiadowy na dwanaście osób. Taki z porcelany w kwiatki, jakie mi się najbardziej podobają. Oglądam sobie co jakiś czas te talerze, wazy i półmiski i ciągle się cieszę. A już myślałam, że przedmioty przestały mnie cieszyć, bo przecież wszystko mam, a i tak niczego ze sobą do trumny nie zabiorę... Tak więc dzieci i małżonek odprężali się pod czułą opieką teściowej, a ja używałam życia człowieka światowego. W tym czasie moich kociątek pilnowała młodsza siostra mojej mamy, która jak w sam raz przybyła z Niemiec na urlop w Polsce. Tu nie mogła znaleźć pracy, bo ma pięćdziesiąt siedem lat, a tam znalazła bez problemu. A praca, jak wiadomo, jest człowiekowi niezbędna do realizacji wszelkich celów życiowych typu odżywianie, rachunki i tym podobne. Orbinio od razu ciotkę omotał, a potem to już robił z nią, co chciał, czyli prowadzał ją na cienkim sznureczku, a ona była całkowicie zachwycona sposobem, w jaki kotek się wdzięczy i pasła go nieustannie, czesała, sprzątała kuwetki. Trochę mi się nie podobała taka stronniczość, bo Gustawek I Florcia nie ustępują bratu urokiem osobistym, ale rozumiem, że serce, nie sługa... Między wyjazdami zaś przeżywałam stany ekstatyczne szydełkując raźno serwetki oraz oglądając mnóstwo odcinków "Domku na prerii". To ulubiony film mojego dzieciństwa. A po dwóch tygodniach hulanki, akurat jak już się stęskniłam, to przywiozłam towarzystwo do domu i święty spokój skończył się. Następny odcinek nastąpi w wakacje.
Przy TŻcie zaś szybko zapomniałam, że jestem szczęśliwa i wypoczęta. Ten człowiek jest jak pająk: sączy jad w tkanki, omotuje ofiarę licznymi pretensjami, trawi cały dobry nastrój i pogodę ducha, po czym wysysa energię życiową i wypluwa pancerzyk chitynowy. W takiej sytuacji nie pozostaje mi już nic innego, jak chronić siebie i lekceważyć wszelkie pretensje.
Otóż dzieci mają trzy dni wolne od szkoły pod koniec kwietnia, bo gimnazjum ma testy kompetencyjne. Znalazłam tanie bilety lotnicze na ten czas. Do Wrocławia. Ja mogę wziąć urlop i lecieć z Julkiem, Pawłem i Zosią, TŻ zaś nie może wziąć wolnego i musi być w pracy. I na tym cała tragedia polega, że zamiast cierpieć i nudzić się w domu przed telewizorem, ośmieliłam się kupić bilety i zrobić dzieciakom wycieczkę. Bez niego. Skoro on nie może, to my też nie powinniśmy. On, co prawda, jeździ na wycieczki z młodzieżą, bo jest panem profesorem, ale to co innego, bo to praca. Jednym słowem roztacza mój małżonek w domowych pieleszach aurę typu: proszę się mną natychmiast zająć, bo jestem niedopieszczony. I nawet do siwej głowy mu nie przyjdzie pomysł, że jako stateczny tatuś, to on tu jest od dopieszczania. I od czasu do czasu sam mógłby zorganizować dla dzieci jakąś kształcącą wyprawę. Dla wiedzy i frajdy.  A tymczasem oczekuje ciągłego zajmowania się nim... On już nigdy nie dorośnie. Nie ma szans. Gdzie ja miałam oczy i rozum dwadzieścia lat temu? Cóż, mózgu, to ja wtedy do myślenia za bardzo nie używałam i teraz muszę znosić tego skutki. 
Ale okazało się, że niepotrzebnie martwiłam się żerowaniem TŻa na moim dobrym samopoczuciu, bo zdarzył się wypadek, który przesunął punkt ciężkości w zupełnie inne miejsce.
Otóż w poniedziałek, w znakomitym nastroju, wracałam sobie z pracy. Jechałam spokojnie i z pieśnią na ustach, albowiem poczułam się doceniona zachwytami moich pacjentów z powodu mojego powrotu do nich po urlopie. Snułam strategiczne plany obiadowo - organizacyjne. Ruch był spokojny i płynny. Radio grało radosną muzyczkę, a w przerwach opowiadało banaluki. Słoneczko świeciło zgoła wiosennie i optymizm unosił się w powietrzu i wciskał do nozdrzy istot żyjących. Blisko domu, na Płochocińskiej, autka przede mną zatrzymały się, bo ktoś z przodu miał potrzebę skręcić w lewo i przepuszczał jadących prosto. Więc ja też automatycznie stanęłam, jak wszyscy. 
I nagle huk. Potworny. I trzask tłuczonych szyb i giętej blachy. Z bocznych okien poleciało na mnie szkło. Czas zwolnił. Zawsze w takich wypadkach zwalnia, gdy w perspektywie pojawiają się rzeczy ostateczne człowieka. Słyszałam, że ludzie umierają tak, jak żyli. Do piekła to chyba raczej nie pójdę, bo w chwilach zagrożenia odruchowo wzywam imienia Bożego na ratunek. A potem szybka świadomość, że ktoś mnie uderzył a tyłu i sunę bezwiednie na samochód, który stoi przede mną. Więc błyskawicznie kierownica w bok i noga z całej siły depcze hamulec. I znowu huk. Tym razem z przodu. Zapięte pasy są luźne, nie dociskają mocno ciała do siedzenia. Nie wybuchają, bo w chwili zderzenia mój samochód stał. Nie jechał. Więc znowu siła uderzenia trzęsie mną, jak szmacianą lalką. Ale nie uderzam w kierownicę. W końcu cisza. Czas rusza. Głowa mnie mocno boli od przegięcia i uderzenia w zagłówek. On jest miękki, ale ma w środku metalowy stelaż. Jestem tego pewna. Wysiadam. Głowa boli. Głowa boli. Głowa boli. A przecież jestem z tych, których głowa nigdy nie bolała. Oddycham głęboko, żeby nie puścić pawia przy świadkach. Z przodu z rozbitej Hondy wysiada ruda kobieta. Koło pięćdziesiątki. Mówię jej, że nie udało mi się jej nie uderzyć. Oczy jej błyszczą żądzą mordu. Ma zielone tęczówki. Wbija wzrok w starszego pana, który wysiada z czarnego terenowego Volvo z tyłu, za mną. To on mnie uderzył. Myślę, że w ogóle nie hamował. I to się potwierdza. Bo pan przez chwilę nie patrzył na drogę i nie widział, że samochody stanęły.
- To moje wina. Zamyśliłem się. Nie zauważyłem. Patrzyłem na ceny paliw na stacji. Nic pani nie jest? To co, piszemy oświadczenie? - starszy pan się miota.
Nie chcę żadnego oświadczenia. Chcę policję. Absolutnie i bezwzględnie. Mój samochód wygląda, jak naleśnik. Jest zupełnie rozbity. Pognieciony i z przodu i z tyłu. Szkoda mi go, bo od razu widzę, że nie da się go naprawić. A ja lubię mój samochód. To najlepsza rzecz, jaką mam. Lepsza nawet, niż piękne talerze w kwiatki. Ułatwia mi życie, oszczędza czas i zdrowie. A teraz jest zniszczony. Udaje mi się jednak uruchomić silnik i zjechać na pobocze. Wszędzie szkło. Szok. Głowa mnie boli, jak diabli. Ale nie chcę pogotowia, bo przyjeżdżają laweciarze i jeden obiecuje mi samochód zastępczy za OC sprawcy. Za godzinę przyjeżdża policja. Trzęsę się z zimna i z emocji. Spisują wszystko. Dmucham w balonik. Zawsze jestem trzeźwa. Dalej idzie już szybciej. Laweta, papiery, szkoda całkowita i wracam tym zastępczym do domu z Łodygowej. Okazuje się, że Julek nie odebrał Zosi ze szkoły, bo nie dostał mojego smsa. Napisałam, ale nie wysłałam. Jadę po Zosię. Przychodzi pani pianinowa i grają z Zosią. Robię obiad. Głowa boli. I szyja. Coraz bardziej. Nie daję rady zawieźć Zosi na karate, ale ją odbieram. Bo boję się, że wyjdzie zgrzana na zimno i się przeziębi. Paweł ma w ogóle nie iść na karate.
Jadę do szpitala na Brudno. Od razu praktycznie trafiam do ortopedy. Robią mi serię prześwietleń. Okazuje się, że gnaty mam mocne i całe, ale musi mnie jeszcze obejrzeć chirurg. Dostaję recepty i zalecenie noszenia kołnierza ortopedycznego. Mówią mi, że nie muszę się ponownie rejestrować do tego chirurga. Mam usiąść i czekać pod sąsiednim gabinetem. Czekam cztery godziny. Męczę się strasznie. Ktoś czeka już szesnaście godzin, a ktoś inny dwanaście. Ludzie żartują. Pielęgniarka wzywa po nazwisku jakąś panią. Gdy ta nie przychodzi, ktoś odpowiada, że już jej się zrosło i zagoiło i widocznie poszła. Jakiś pan po trzydziestce stoi w pozycji tramwajowej, z pokaleczoną ręką owiniętą ręcznikiem i uniesioną do góry. Krew kapie mu na ładne buty z brązowego zamszu. Pan robi sobie opaskę uciskową w drugiej ręki i stoi tak z półtorej godziny. Z bocznej sali dochodzą jęki, płacz i krzyki jakieś starszej pani. Ludzie z zespołem otępiennym tak krzyczą. Wiem o tym, ale ciężko wytrzymać tego typu hałas, jak boli głowa. W końcu po dwudziestej trzeciej nie wytrzymuję i nieproszona włażę do gabinetu chirurga, żeby spytać, czy mnie w ogóle przyjmie. Okazuje się, że doktor poszedł operować, a mnie nie ma na liście. Bo ortopeda zapomniał zaznaczyć w systemie... Odwracam się na pięcie i odchodzę. Wracam z płaczem do domu.
Wczoraj pojechałam do pracy. Poszłam do naszego lekarza, dostałam zwolnienie na dziesięć dni i zalecenie odpoczywania i nic nie robienia. Więc siedzę sobie w domku. 
W tym kołnierzu czuję się, jak afrykańska kobieta - żyrafa. Albo jakiś Maksymilien Robespierre zamotany maksymalnie pod szyją. Ale boli trochę mniej. To się tylko szybko robi, ale goi się powoli.
Najbardziej to mi pomagają okłady z mruczących, puchatych ragdolli, pachnących moim kotem. To lepsze, niż wszelkie proszki razem wzięte.