» Pt lis 11, 2016 10:02
Re: Ragilian, czyli czułe ragdoll show. Florcia została mamą
Wszystkim serdecznie i gorąco dziękuję za życzenia. Choć okazja jednak aż tak bardzo mnie nie cieszy, jak mnie w młodości cieszyła. Bo to zawsze lepiej być młodym, niż starym.
Nie ma co jednak nadaremno rozwodzić się nad przemijaniem lat, które i tak jest nieuchronne. I żadne bunty, tudzież frustracje, nic tu nie pomogą. Najważniejsze, to mieć świadomość, że się tego czasu nie zmarnowało. Ale myśleć o dokonaniach życiowych też za bardzo nie mam ochoty o poranku.
Wiodę sobie byt pracowity i w miarę możliwości staram się być pożyteczna. I to mi wystarcza. Kariery zawodowej raczej nie zrobię, po tym, jak już dwa razy wysłałam dyrektora na zieloną trawkę, kiedy chciał mnie awansować. Bo też wiem, z własnego doświadczenia w innej pracy, że od krzesełka kierowniczego, wolę już chyba elektryczne. Wrażenia są porównywalnie stresujące, zwłaszcza, jak się nie jest za bardzo odpornym na opieprzanki. Zresztą, kariery zawodowej nikt ze sobą do trumny nie weźmie, ani rozległych majętności, ani pełnego sejfu. Chociaż właściwie, to chętnie zostałabym obszarnikiem i wiodła żywot spokojny w drugiej połowie życia. Ale najpierw muszę wychować dzieci. Bo to one właśnie są moim największym dokonaniem. I priorytetem.
Im jestem starsza, tym bardziej męczy mnie wczesne wstawanie. Muszę ożyć za dwadzieścia piąta, gdy wybieram się do pracy, żeby o szóstej zdążyć wyjechać z domu. A wcześniej muszę ogarnąć towarzystwo futrzaste, nieletnie oraz siebie. Robię zabiegi u pacjentów przewidzianych na dany dzień, piszę w przychodny stos papierów i wracam. Po drodze zakupy. Karmię koty, robię obiad, piorę, sprzątam, serwuję obiad, pędzę do szkoły muzycznej, podaję kolację, pilnuję lekcji i padam. Im jest mniej światła, tym bardziej czuję się zmęczona wieczorami. I brakuje mi czasu na pisanie, choć przecież bardzo lubię pisać. Ale ostatnio zajęło mnie rękodzieło i książki. Te książki, to są niebezpieczne. Jak się do takiej człowiek dobierze, to wciąga w inne światy bez opamiętania i na dokładkę, uzależnia. I człowiek, jak ten maniak, każdą wolną chwilę przeznacza na czytanie. Idę sobie chodnikiem od jednego chorego do drugiego i czytam. Cud prawdziwy, że nie walnęłam jeszcze w słup. W windzie - czytam, kotlety się smażą na patelni, a ja stoję nad nimi i czytam. Tak, książki są, jak ogromne jamochłony czasowe. W między czasie uszyłam Zosi dwie spódnice krakowskie i zaczęłam tworzenie gorsetu, ku radości pracowników hurtowni pasmanteryjnej na Kaczorowej. Zadbałam o przywrócenie do życia maszyny do szycia, na której bardzo miły pan majster dokonał transplantacji naprężacza. Albo napinacza. Nie mogła się biedna napiąć i dlatego plątała nici, tworząc od spodu oryginalnie paskudne supły. Teraz jest uzdrowiona i funkcjonuje bez zarzutu, umożliwiając mi satysfakcjonujące wyżycie się w sferze twórczej. Przeżyliśmy też wszyscy w domu epidemię jakiegoś zjadliwego wirusa, który zapewnił członkom mojej rodziny gluta po pas przez okres tygodnia. Właściwie, to do tej pory nie mogę wygoić strupa po opryszczce. Pewnie by mi się to udało, gdybym go codziennie nie odmaczała, jednakże czuję przymus mycia zębów i ich okolicy... Zosia wzięła udział w konkursie śpiewanym na polskie piosenki. Dobrze jej poszło i wyglądała tak cudnie w stroju łowickim, że nauczyciele robili jej zdjęcia. No i zdarzyło się coś, co mnie bardzo cieszy, a jednocześnie okropnie... przygnębia. Znalazłam Aleksikowi dobry dom. Aleksio to już kawał najpuszystszego ragdolla na świecie. Tak się wypuszył, że ręka w kocięce futerko włazi niemal po łokieć. Kryza zaczęła mu rosnąć. Prezentuje sobą ze cztery kilo czystej miłości w każdej komórce ufnego ciałka. Jest prześliczny i bardzo kochany. Mój miękki, słodki kociaczek na mruczane okłady. Drzemie w nim, co prawda, lampart drapieżny, który każe mu ścigać pozostałe koty, aż do zadyszki, a potem kotłować się z nimi w ciasnych splotach z których sypie się futro i wydobywają wrzaski, ale uwielbiamy go wszyscy. Orbiś, Gustawek i Florcia liżą go nieustannie, tak, że Aleksik przeważnie jakąś część ciała ma mokrą. Ale nie może zostać u nas na zawsze. I w następnym tygodniu, jak tylko jego pańcia zgromadzi potrzebną wyprawkę, nasz kociaczek pojedzie do swojego własnego domu. Do swojej rodziny. Ludzie są w porządku. Będzie tam kochany i szczęśliwy. Tyle, że ja będę bez niego... smutna. I będzie pusto. I to jest właśnie najbardziej parszywa strona hodowli kotów rasowych, że trzeba oddać swoje kocie dzieci, żeby nie stać się rozmnażaczem i zbieraczem. Kurczę, za długo go trzymałam i wrósł mi w duszę. Nie jest czekoladową kotką bicolour, której potrzebuję do swego planu hodowlanego. A TŻ od dłuższego już czasu suszy mi głowę o nowy dom dla kociaka. Tak: czasem dobre rzeczy bywają przykre.
Śnieg pada na balkonie. Kiedyś bym się bardzo z tego cieszyła. Zawsze olśniewał mnie nieskażony, krystalicznie czarno-biały świat, otulony pierwszym śniegiem. Jak pocztówkowe widoczki z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Ale odkąd zostałam kierowcą i musiałam się wielokrotnie odkopywać ze śnieżnych zasp oraz panować nad wpadającymi w poślizg kołami, biała poświata wokół jakoś przestała mnie cieszyć. Zamiast niepowtarzalnie romantycznych płatków, postrzegam szarlatańsko występną breję, której obecność wymaga szczególnej ostrożności. Śnieg jest niezbędny wyłącznie na Boże Narodzenie, a potem już mu dziękuję. Pa, pa. No, w ferie również przydaje się na sanki i bałwany w Puszczy Knyszyńskiej, a w górach na narty. Ale padający śnieg widziany przez okienne szkło, z ciepłego pokoju, wlewa do mózgu specyficzny spokój. Wiadrami wlewa. Wszyscy w domu spali, oprócz mnie, bo moja centralna jednostka sterująca jest nastawiona na przed piątą. Błogo siadłam do komputera żeby upuścić z głowy trochę myśli i emocji i gdy tak sobie siedziałam, przestrzeń wokół mnie przecięła Florcia i pędzący tuż za nią Aleksik. Święto Niepodległości. Ogony im powiewały, jak wojenne chorągwie, łapięta puszyste, z kłaczkami między paluszkami, wybijały takt wzywających do boju werbli. Przeleciały po zwiniętym w śpiący kłębek Pawle, bo tam akurat zawiodła ich droga. Z zakrętami. Paweł został uruchomiony. Gustawek i Orbinio dołączyli do pościgu. Zosia została uruchomiona. TŻ tłucze się już w kuchni i mam nadzieję, że robi śniadanie. Julek jest uodporniony. Dalej twardo śpi. Śnieg pada. Nie chce mi się iść na defiladę, a potem do restauracji. Kiedyś tak zrobiłam, a potem utknęliśmy wszyscy między wrogo do siebie nastawionymi pochodami. Wrzeszczący ludzie rzucali jakieś butelki z czerwonym dymem, który nie pachniał rewelacyjnie, a my nie mogliśmy się wydostać na bezpieczną Białołękę, bo policja zablokowała drogi przed przeciwstawnymi demonstracjami. Bo ulubionym zajęciem Polaków jest podobno walka z przeważającymi siłami wroga. Ale defilada była fajna, czasem wzruszająca, a czasem po prostu barwna.
Nadspodziewanie udało mi się praktycznie wykorzystać kij od Julka włóczni. Zabrałam kiedyś dzieci na turniej rycerski, który odbywał się na zamku w Czersku. Oprócz okładających się czym popadnie rycerzy, było tam dużo przeróżnych straganów z pseudo średniowiecznymi wyrobami. Dzieci, jak to dzieci: od razu rzuciły się po łupy. Kuta zbroja kosztowała niestety sześć, czy osiem tysięcy, więc musiałam kategorycznie i żarliwie, odmówić zakupu, ale Paweł wybrał sobie kuszę, Zosia - szklane paciorki na koraliki, a Julek... włócznię, przyozdobioną czerwonymi frędzelkami. Pamiętam doskonale, że nie chciałam mu kupić tej włóczni. Bo po co takiemu dużemu chłopcu drewniana włócznia? W dodatku oryginalnie przyozdobiona. To było ze dwa, czy trzy lata temu. Julek mnie fachowo przekonał, wysuwając argument, że on też jest dzieckiem i skoro rodzeństwo mogło sobie wybrać jedną rzecz, to on też powinien móc. Włócznia stała się Julka własnością. Jednakże nie cieszył się nią za długo, bo wkrótce walnął nią w drzewo i złamał grot. Nie wyrzuciłam drzewca. Pomyślałam sobie, że taki długi kij przyda mi się do malowania w domu. Bo zawsze robię takie rzeczy osobiście. Kij mozna umocować w dziurze trzonka od wałka i sprawnie oraz komfortowo przeciągnąć sufit farbą białą, albo ściany jakąś inną. I ten trzonek stał sobie zapomniany w schowku w łazience. Do wczoraj, kiedy to wypełnił swoje przeznaczenie i jego istnienie zyskało sens. A wszystko, dzięki kotom.
Otóż Zosia chętnie gra na pianinie. Codziennie ćwiczy około godzinki. Sąsiedzi nadal mówią nam "Dzień dobry". Dobrzy ludzie i cierpliwi. Ponieważ dziewczynka świetnie sobie radzi i wykracza poza książkę, pani nasza fortepianowa daje jej kserówki z trudniejszymi utworami. Kserówki z nutami zazwyczaj poniewierają się na pianinie. A nasze koty, to wielbiciele muzyki klasycznej. Uznały, że góra pianina, to puchowe leże i chętnie tam sypiają. Nie budzą ich nawet Zosiowe wprawki. Orbiś to bije wszelkie rekordy przyzwoitości i przybiera na tym pianinie różne wyzywające pozy z brzuszkiem wypiętym i wystawionym na widok publiczny i rozkrzyżowanymi puchatymi kończynkami. Muzyka bardzo go relaksuje i rozluźnia. Ale wczoraj pojawił się problem: nuty nagle znikły. Musiałyśmy niedługo wyjeżdżać na zajęcia do szkoły, a tu nie ma nut! Wszyscy rzuciliśmy się do poszukiwań. Okazało się, że kartki nie są tym, na czym kotki lubią spać. Wszystkie nuty szczęśliwie odnalazły się za pianinem. Wystarczyło je wyjąć. Tyle, że pianino waży trzysta kilo i nie da się go przesunąć. Sięgnąć ręką też się nie dało, bo szczelina była za wąska. A Pawła nie było, bo poszedł do kolegi. Zresztą Pawła szczupłe ręce byłyby zapewne za krótkie. Sytuację uratował trzonek od Julka dzidy bojowej. Ta, dam! Jakie to było nierozsądne z mojej strony, że nie chciałam takiej pożytecznej rzeczy kupić!
Wieczorem zajechałam z Zosią do hurtowni zoologicznej żeby zwiększyć zapasy suchej karmy. Prawdę mówiąc, to zauważyłam, że na niesławnym RC Florcia mi ładnie przybiera na wadze. W końcu to prawie same węglowodany. Ale mi właśnie zależy na upasieniu Florci, więc się nie wzdrygam. Jak już byłyśmy w sklepie, Zosia stwierdziła, że kotom przydałoby się jakieś większe urozmaicenie w mokrej karmie, bo jak ciągle będą jadły to samo, to im się znudzi. Przychodzi do mnie, dzierżąc w dłoniach kolorową puszkę znanej marketówki i głośno pyta:
- Mamo, a ta karma może być dla naszych kotków, czy sraczka murowana?
Pani sprzedawczyni uśmiechnęła się wyrozumiale. Muszę bardziej panować nad własnym, niewyparzonym językiem i wyrażać się cokolwiek bardziej dyplomatycznie, bo dzieci się uczą.