Z Bamboszem powolutku do przodu. Już nie dokonuje zniszczeń, lepiej chodzi (chociaż męczy się jeszcze szybko), mam coraz więcej nadziei.
Za to... własnoręcznie okaleczyłam Charlisia

. Wycinając kłaczki

. Trzeba zacząć od tego, że Charliś nienawidzi czesania. O brzuszku i tylnych łapkach to już nawet nie wspomnę, ale z pleckami mało lepiej. A swój protest wyraża gryzieniem. I to nie takim ostrzegawczym, tylko zaciska ząbki całą siłą, raz tak mi przegryzł niemal na wylot dłoń, że skończyło się na antybiotykach, rękę miałam jak balon. No więc z tym czesaniem różnie. Tzn. po wierzchu czesać jeszcze się daje i nawet wydawało mi się, że źle nie jest, ale dzisiaj skonstatowałam, że pod warstwą rozczesanego futerka przy skórze robi mu się taka zbita sierść. Wzięłam się za wycinanie. Delikatnie jak mi się wydawało, malutkimi nożyczkami, Charliś trochę pyskował, ale mniej niż przy czesaniu, prawie nie gryzł. Sporo zrobiłam, zostały tylne łapki i brzuszek, bo tutaj bez pomocy nie dam rady. I już niby skończyłam, ale jakieś licho podkusiło mnie, żeby jeszcze coś tam zrobić przy łopatce. Jak to się stało - nie wiem, musiałam złapać nożyczkami skórkę, a ona się potem rozlazła szerzej - tak czy inaczej zrobiła się brzydka rana, ja ją zrobiłam

. Skaleczyłam brzydko swojego kotka. Co z tego, że nie chciałam, że niechcący, od czegoś ten głupi łeb przecież mam. Nie mogę sobie miejsca znaleźć.
Narazie posmarowałam mu to taką maścią, którą Bamboszowi smarowałam ranę z egzemy, ściśle mówiąc to maść na wymiona dla krów, z antybiotykiem, bardzo łagodna, sobie podleczyłam nią nogę. Jutro zaniosę go do weta.
Ale właściwie to sobie w mordę powinnam nastrzelać
