» Pon sty 04, 2016 22:15
Re: Gustaw i Orbis i Florencja, czyli Ragilian. Nowe zdjęcia
Czasem życie mnie zaskakuje. Niespodzianki bywają nieuniknione, chociaż bywa, że trudno się z nimi pogodzić, a na otwarte ze zdziwienia usta pchają się słowa, których nie godzi się używać w przestrzeni publicznej. W prywatnej też nie. Bywają sytuacje, w których jedyną alternatywą dla potoku bluzgów bywa już tylko zawał, albo apopleksja. Czy jakiś inny czyn popełniony w afekcie.
Otóż stało się, co następuje: wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie zmartwiona Basia, bo Fryderyk który, wbrew swojej naturze, poszedł na odwyk gastronomiczny, zaczął następnie gorączkować bez opamiętania. Zgodnie z prawem Marphiego, fakt ten miał miejsce oczywiście w środku nocy. Fryderyk to pies, którego lubię najbardziej ze wszystkich znanych mi psów. Wielki, kudłaty słodziak i pieszczoch w typie bernardyna, słodki kochający miś, o łapach, jak patelnia do smażenia naleśników. Piękny. Zresztą nawet, gdyby wyglądał, jak krowa i miał wdzięk mrówkojada, to i tak bym go bardzo uwielbiała. Skoro więc dowiedziałam się, że zachorował, malowniczo fiknęłam piżamkę na środku łazienki, wbiłam sie w kreację typu kufajka syberyjska i poszłam do auta z zamiarem zawiezienia psa do całodobowego weta w Legionowie. Był mróz. Moja skoda wydała z siebie tylko serię warknięć, stęknięć i jęków i odmówiła współpracy. Ten stary, zajeżdżony grat nie chciał zapalić, podczas gdy trzydzieści kilometrów dalej ktoś potrzebował mojej pomocy. Miałam ochotę pchać ten samochód. On jednak, po całodziennym staniu na siarczystym mrozie zamarzł i nie reagował na moje rozpaczliwe próby uruchomienia silnika. Powiedziałam Basi, że może na mnie liczyć... A najgorsze jest to, że jak przychodzi potrzeba, to albo jestem dwieście kilometrów stąd, albo mi auto sie psuje, albo jakaś inna zaraza mnie bierze. To jakieś fatum, czy co? Tak mi wstyd.
Na szczęście Basi udało się dodzwonić do syna i Fredi otrzymał pomoc. Ma bebeszję. Umarłby, gdyby nie dostał leczenia na czas... Ale dostał. I trochę mu lepiej. Przestał gorączkować i zerknął nz miskę. Na razie bez entuzjazmu, ale trzeba wierzyć, że za kilka dni będzie czynił spustoszenie samym machnięciem ogona. Nie żebym popierała łobuzerię, ale lepsze to, niż choroba. I takie naturalne w przypadku Frediego.
Rano autko nadal oczywście nie chciało się ruszyć, więc miałam okazję skorzystać z komunikacji miejskiej. Oraz innych plag egipskich, albo raczej warszawskich. Stanie na przystanku w temperaturze otoczenia, przy której zawartość jamy nosowej nie kapie, bo zamarzła, jest nezwykłym doświadczeniem. Towarzyszą temu przeżyciu doznania, które da się porównać jedynie z akupresurą przeprowadzoną za pomocą szczotki ryżowej, względnie stada jeży. Mroźnie igiełki wbijają sięw ciało, mięśnie są tak napięte, że przypominają drewno, drżące ręce nie trafiają w telefon i nie da się zobaczyc, która godzina i czy dużo jeszcze tego stania. Na przystanku widziałam plakaty, ma których ktoś zachęcał do udzielania pomocy kresowym kombatantom. Sama się czułam, jak kombatant kresowy... Pragnęłam widoku koksownika.
A po południu przyszedł pan majster - klepka i uruchomił nieboszczyka.