Chłopcy moi koci dostali wczoraj tabletkę na robale, teraz grzebiemy w kuwetach i oglądamy każdą kupę z osobna, z pełną powagą i namaszczeniem. Rastek nie dostał tabletki, bo dostaje w zastrzyku antynużeniec, który działa tez na inne robaki wewnętrzne. Kupiłam za to fiprex, dla psa i Georga (chociaż nie wychodzi na razie), bo sezon kleszczowy - mimo -5 na termometrze dziś rano - w pełni. I tym oto sposobem zostawiłam wczoraj u weta ponad 70 zł. Suma ta pochodziła z tzw. kredytu odnawialnego na koncie.

Inaczej chłopcy chodziliby zarobaleni, zapchleni, zaświerzbieni i bez szczepień, ale zapewne bardziej szczęśliwi niż wczoraj. Nieszczęście objawiło się w pełni, pod różnymi postaciami. Jeden Gabryś się zachował, natomiast Georg wymymłaną w paniusiowym boczku wędzonym tabletkę wypluł dwa razy, a Gadget ugryzł mnie w palec. Kupię sobie pean, jak bum cyk dunek, i będę pchać w kocie mordy tabletki choćby z witaminy C, tak sobie. Dla przyjemności i satysfakcji, że nie zostałam ugryziona

W niedzielę wzięłam się za robotę w ogrodzonym kawałku podwórka przed domem. Wiecie, jak to kiedyś ludzie robili: pod oknami ogrodzony krawężnikiem "kwietnik na malwy", a reszta tego "przedwórza" z trawą i skalniaczkami (u nas tworzącymi malownicze kupy, porośnięte trawą) ogrodzona, coby pewnie kury albo inny inwentarz nie właził. Groziło nam całkowite zaginięcie domu wśród rosnących tam roślin różnorakich, przy czym wiśnie-samosiejki i lilak-bez to pikuś. Ale tam rośnie coś, co uaktywnia się jakoś w okolicy sierpnia-września i w zeszłym roku rzuciło się na nas, w ciągu dwóch tygodni zarastając prawie całkiem ten kawałek gleby przed domem. Nawet to ma ładne liście, takie palczaste, ale zeszłoroczna dżungla mnie z lekka przeraziła, i teraz, jako dobra gospodyni, postanowiłam przeciwdziałać. Tak więc wzięłam się za robotę... siedząc na wspomnianym krawężniczku, popijając piwko i pokazując palcem TŻ-towi, które "nogi pająka" ma obciąć

Nogi pająka wzięły się stąd, że zaczęłam wcześniej, w zeszłym tygodniu, wycinać takie mniejsze badyle, ale tej roślinie domożernej nie dałam rady. Tak więc uprzedziłam TZ-ta, że jakby nam się "wspólna" praca czasowo nie złożyła, to ma przetrzebić badyle wystające z ziemi, takie włochate i ułożone na kształt wystających z ziemi nóg przewróconego na plecy pająka. Naprawdę tak to wygląda. Znaczy - wyglądało.
Ale miałam o czym innym. Otóż - jak wspomniałam - ten kawałeczek terenu jest ogrodzony. Siatka jak siatka, a drzwi w ogóle na wysokość metra, ale przecież... Gadget nie umie skakać! wyniosłam go na trawkę. Rustie pilnował kota, a mały chodził, wąchał, tarzał się, uciekał przed psem. Po powrocie "się przewrócił" i spał do rana

Gabrysia też wyniosłam, ale zaczął panikować, więc szybciutko wrócił do domu.
Dziś o pracy poszłam z Rastkiem na spacerek. U sąsiadów, obok których przechodzimy, szalejący za bramą pies. Ten nasz ryży głupek mało się nie udusił: ciągnął tak, że nadwyrężyłam sobie mięśnie ramienia, szczekał, rzęził, szarpał się. A w tym samym czasie, jakieś 80 metrów od nas, stał Pan z Dzieckiem i Psem. Bez smyczy. Zobaczył przypłotową histerię, powoli zdjął smycz z ramienia i zapiął psa. Wziął dziecko za rączkę i spacerowym krokiem się oddalił. Jego pies, coś na kształt ON lub OB - duży w każdym razie, nawet się nie obejrzał. Myślałam, że się spalę ze wstydu

Nie umiem, no nie jestem w stanie tego cholernika niczego nauczyć

w ogóle dziczeje nam zwierzak. On właściwie zna tylko nas i nasze prawie wiejskie otoczenie... nie jest agresywny czy bojący w stosunku do obcych osób, ale to, co wyczyniał na parkingu przed Centrum, to jest jakaś porażka. Modliłam się, żeby smycz się nie urwała, obroża nie pękła albo żebym nie straciła nagle czucia w dłoni, bo na sto procent leciałby w panice przed siebie. Biorąc pod uwagę kierunek - zatrzymałby się pewnie w okolicy Japonii
aaaa, napisałam w tytule, że mam sruja. No mam. Mam nie tylko sruja, ale nawet - brzydko mówiąc - sraczkę. W weekend mam próbny egzamin państwowy. Niedziela to testy, nie będą na pewno trudniejsze niż to, co fundują nam wykładowcy, ale sobota...

cholerny projekt, czyli tzw. egzamin praktyczny, który jest w rzeczywistości teoretyczny i pisemny. Podobno autentyczny temat, z którejś zimowej sesji. W tej formule egzaminu były tylko dwie zimowe sesje. Obstawiamy z koleżankami chorobę, która będzie tematem... pryszczyca, gruźlica czy wścieklizna? gdzieś wygrzebałam, że na jednym egzaminie zimowym była różyca, zadzwoniłam do kumpeli. A ona na to, że rozmawiała z jeszcze jedną koleżanką i myślą też o pasterelozie, kolibakteriozie, listeriozie... matko święta
A ja, zamiast się uczyć, to Wam opisuję głupie historie, które nikogo nie obchodzą. To stres. Nic innego. Proszę o wybaczenie. Niniejszym obiecuję za chwilę przeanalizować diagnozę różnicową cholernej pryszczycy. Howgh.